Liverpool, why? Ja nie wierzę…

Brak mi słów na to, co odwaliło się w meczu z Hull. Ba! Brak mi słów na to, co gra Liverpool od początku tego roku. To już ósmy mecz z rzędu bez zwycięstwa nad poważną drużyną (przepraszam fanów Plymouth – o ile w Polsce takowi istnieją – ale tego zespołu nie można traktować na serio na tym poziomie). Jest tragedia.

Od grudnia coś wyraźnie przestało trybić w drużynie z Anfield. Coś jakby przytłoczyło cały zespół, wraz z trenerem Kloppem. Delikatne zahamowanie było wówczas tłumaczone kontuzjami. Śmieszne, bo prawdziwy dramat rozpoczął się na dobrą sprawę dopiero w styczniu, gdy Coutinho był już gotowy do gry.

O ile w grudniu, mimo zadyszki, Liverpool był w stanie wygrywać spotkania, o tyle od początku roku nagle “The Reds” zaczęli wyraźnie tracić kontakt z czołówką (na szczęście póki co tylko w sensie formy, a nie ligowej tabeli). O ile wcześniej każdy mecz oglądało się z przyjemnością, tak teraz… niektóre akcje przyprawiają o dreszcze. I nie chodzi tu o jakieś pozytywne wibracje, a o te dreszcze, które miewamy również choćby przed kolejnym egzaminem w sesji.

Tak, na początku było tłumaczenie kontuzjami. Potem – choć sam od początku w to nie wierzyłem – wszystko zwalane było na wyjazd Sadio Mane na Puchar Narodów Afryki. W Liverpoolu do tego stopnia wierzono w siłę Senegalczyka, że tuż po przegranym przez “Lwy Terrangi” ćwierćfinale z Kamerunem wysłano po niego prywatny czarterowiec, który niemal natychmiast przetransportował go do Europy.

Kolejne mecze – tym razem już z Mane w składzie – wyglądają jednak tak samo źle. Czym będziemy tłumaczyć się tym razem? Senegalski skrzydłowy został na Czarnym Lądzie przeklęty przez jakiegoś szamana i teraz tą klątwę przenosi na boiska w Anglii? Dobre tłumaczenie, nie? Moim zdaniem tak samo niedorzeczne, jak tłumaczenie całej serii porażek brakiem jednego piłkarza…

Osobiście zauważam dwie główne przyczyny tego, co się dzieje. Pierwszą dostrzegają wszyscy – ławka rezerwowych. Jej praktycznie nie ma. Liverpool w tym momencie nie dysponuje czymś, co można by nazwać “drugim składem”. Oprócz szeroko rozumianego “pierwszego składu”, w którym zmieścilibyśmy ze 14 piłkarzy, mamy Alexandra-Arnolda i graczy, których można zaliczyć jako “młodzież” lub “trzeci skład”.

Po drugie zaś (i moim zdaniem ważniejsze) wina ostatnich nieszczęść tkwi w ofensywie. Tak, (powtórzę) w ofensywie. Pomimo, że na siłę winy szukamy w słabej obronie. Ta rzeczywiście jest fatalna, ale… mimo wszystko to Mignolet (czyli wg statystyk jeden z najgorszych bramkarzy ówczesnej Premier League) uratował remis z Chelsea (no dobra, może dużo powiedziane, patrząc na stratę pierwszej bramki. Ale jednak). A sam bramkarz, jak i obrona zawalają w ostatnim czasie… w sumie tyle samo bramek, ile zawalali na początku sezonu, gdy “The Reds” byli wymieniani jeszcze w ciągu drużyn, które miały walczyć o mistrzostwo Anglii.

W pierwszych 10 spotkaniach na angielskich boiskach (liga+puchar) Liverpool stracił 10 bramek. W ostatnich 10 meczach – 13 bramek. To zaledwie o 0,3 bramki więcej na mecz, a zatem niecała bramka więcej na przestrzeni trzech spotkań. Co zaś dzieje się w ataku? W pierwszych 10 spotkaniach strzelonych bramek – 26. W ostatnich – 8. To mówi samo za siebie. Strzelamy o 1,8 bramki na mecz mniej! I to grając niemal tymi samymi zawodnikami w ataku!

Frustrujące… Mam wrażenie, że po kilku meczach, w których piłkarze z Anfield wyraźnie sparzyli się grając mocno do przodu z rywalami z niższej półki, teraz grają bardziej asekuracyjnie. Ale – szanowny panie trenerze – czy da się grać asekuracyjnie, mając w składzie sześciu graczy ofensywnych i – powiedzmy to sobie szczerze – dosyć nieudolną obronę? Jak wygląda pomysł na grę?

A no nie wygląda. Nie przestaliśmy tracić, a strzelamy coraz mniej. Choć ostatni mecz z liderem tabeli mógł napawać optymizmem, dziś widać że nadzieje kibiców Liverpoolu na szybki powrót do tego, co było na początku sezonu spaliły na panewce. Trzeba się podnieść i zacząć znowu strzelać. Bo nie wiem jak inni, ale ja wolę już to 5:4, niż 0:1. A nawet 4:4 jest lepsze od nudnego 0:0. Tak, jest wiele rzeczy do poprawy. A zatem – do roboty. Come on, Liverpool! You’ll Never Walk Alone.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.


x