Udostępnij:

Zaorany Muller i syzyfowa praca Lewczuka

Ostatni tydzień w życiu piłkarskim stał pod znakiem meczów reprezentacji. Nasza kadra w końcu błysnęła i choć najlepszy rok od lat zakończyła tylko remisem z rezerwami Słowenii, wcześniejsze rozbicie Rumunów, na ich ciężkim terenie daje powody do zadowolenia. Jednak nie wszyscy piłkarze mogą być zadowoleni. Powody do zadowolenia ma jednak San Marino, które poza boiskiem znokautowało mistrza świata.

Najpierw jednak Polacy. Przed tygodniem pisałem, żeby podejść na spokojnie do tego meczu. W końcu nic wielce złego nam stać się nie może. I faktycznie to się sprawdziło. Robert Lewandowski pokazuje, że jeszcze chwila a powalczy realnie o Złotą Piłkę z Messim i Ronaldo.

Znowu z dobrej strony pokazali się Piotr Zieliński, Turbogrosik i Łukasz Piszczek, którzy byli prawdziwymi torpedami w grze biało-czerwonych. Słabiej wyglądało już to przeciwko Słowenii, jednak taką wpadkę zdecydowanie można wybaczyć.

Zastanawia jednak inna sprawa. Nie ma co się przyczepiać do składu reprezentacji, bo Adam Nawałka wystawił zawodników, których po prostu musiał wystawić. Jedyny punkt zaczepienia to sprawa trzech środkowych pomocników, kosztem jednego napastnika.

Łukasz Teodorczyk jest ostatnio w wyśmienitej formie, jednak jego określone zadania przydały się przede wszystkim w końcówce, gdy dwukrotnie miał ogromny udział przy bramkach, wygrywając kluczowe pozycje i dwukrotnie wypuszczając Roberta Lewandowskiego.

W kolejnym meczu "Teo" pokazał, że to, że jest nielubiany przez kibiców za swój sposób bycia jest kompletnie nieistotne. Snajper Anderlechtu choć przespał większość meczu (z drugiej strony nie był zbyt hojnie obdarowywany przez kolegów), jednak w końcu pod koniec spotkania świetnie wykorzystał podanie Kuby Błaszczykowskiego. I nie oszukujmy. Nikt nie może oczekiwać od niego niczego więcej niż to co pokazał w tym dwumeczu (walka, bramka, gra na ścianę).

Przeciwko Rumunii nie zagrał od początku, bo Adam Nawałka wrócił do starych polskich nawyków Franciszka Smudy i Waldemara Fornalika i zagrał z jednym napastnikiem. W środku pola szansę dostał z kolei Karol Linetty. To pokazało jednak, że 21-latek nie jest obecnie przygotowany na kadrę, choć jeszcze niedawno jednym susem z Bułgarskiej w Poznaniu, przeskoczył na włoskie salony Serie A, gdzie radzi sobie bardzo dobrze.

Zastanawia jednak sprawa naszej jedenastki, która wyszła w meczu ze Słowenią. Bardzo fajnie, że Adam Nawałka dał pograć m.in. Jackowi Góralskiemu i Bartoszowi Bereszyńskiemu, którzy od dawna jakby niechętnie pukali do drzwi, aż w końcu selekcjoner zdecydował się wpuścić ich do kadry.

Dobre wrażenie pozostawił po sobie ten pierwszy, który nie bał się piłki, co w przypadku debiutanta często jest podstawą. Obrońca Legii za to spisał się fantastycznie. Podobnie jak kilka dni wcześniej, to prawa obrona była jak zwykle najgroźniejszym elementem naszej układanki. Coraz starszy Łukasz Piszczek? Będzie wielka szkoda, jednak płakać tak mocno nie będziemy.

Poruszanie Mączyńskiego, którego Nawałka chyba na siłę upchał na pozycji rozgrywającego nie ma chyba większego sensu. Ustawianie gracza, który z kreatywnością ma tyle wspólnego co Adamiakowa nie było zbyt mądrym pomysłem. Ale pewnych rzeczy się nie przeskoczy.

Nawałka ma swoich ulubieńców i tego raczej nic nie zmieni. Chyba szczytem jego możliwości realnego spojrzenia na niektóre nazwiska było pozbycie się Łukasza Szukały. I dalej. Bartek Kapustka. Niestety Anglia zniszczyła jego największy dar, czyli młodzieńczą przebojowość i teraz chłopak, który pod czas Euro zrobił furorę, wygląda jak szczerbaty w restauracji.

Selekcjoner jako dobry mentor, powinien rzucić jedynym mądrym hasłem - "Bartuś, wróć do Polski, pograj jeszcze trochę w Ekstraklasie, a później myśl o zagranicy".

Najbardziej boli mnie jednak Thiago Cionek. Nie z powodu, że w ogóle zagrał itd. Choć tyłka nie urwał i tak przekonał większość ostatnimi meczami, jednak istotny jest fakt, że w mrozie na ławce siedział Igor Lewczuk. Etatowy stoper Bordeaux, który nieźle radzi sobie w Ligue 1 robi wszystko by w końcu dostać szansę, jednak Nawałka na razie rozdaje tylko powołania, nic poza tym.


I na koniec perełka ostatniego tygodnia. Thomas Muller po meczu z San Marino zastanawia się "Po co takie mecze?". Chyba nikt nie spodziewał się, że z najbardziej celną odpowiedzią ruszy rzecznik reprezentacji tego piłkarskiego outsidera, Alan Gasperoni.

Po jego komentarzu, w którym trafił w sedno niemal w każdym celu, internauci od razu stworzyli hasło "San Marino zaorało Mullera". I taka prawda. Wielka gwiazda niemieckiej firmy narzeka na sens rozgrywania takich meczów, a choć jego koledzy zaaplikowali rywalom osiem bramek, on sam nie strzelił żadnej.

Bo Muller nie dość, że ostatnio nie porywa, to od lat ulubieńcem kibiców nie jest. I trudno się dziwić. Jego człapanie po boisku, bardzo brzydka gra spłacała się tylko bramkami. Jednak, gdy i ich nie ma, szlag człowieka trafia gdy się go ogląda. A więc panie Muller - Po co było gwiazdorzyć?

Fakt, że Niemiec tłumaczył się w wywiadzie, że to zdanie było wyrwane z kontekstu, jednak tak czy inaczej większym bezsensem były jego słowa, niż sens rozgrywania takich spotkań.


Avatar
Data publikacji: 17 listopada 2016, 18:24
Zobacz również

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.