blank
fot. Talk Sport
Udostępnij:

Z drugiej ligi do finału LM w trzy lata. This is football!

Już 1 czerwca w Madrycie Liverpool zmierzy się z Tottenhamem w finale Ligi Mistrzów. Oba zespoły dotarły do decydującego meczu w niewiarygodnie dramatycznych okolicznościach. Jednymi z głównych bohaterów spotkań półfinałowych byli Georginio Wijnaldum i Moussa Sissoko. Co łączy obu tych piłkarzy, oprócz tego, że za niespełna miesiąc staną do walki o najważniejsze klubowe trofeum? Otóż, jeszcze trzy lata temu ich kariera znalazła się na zakręcie.

Jest 7 maja 2016 roku. Przedostatnia kolejka Premier League. Newcastle United tylko remisuje bezbramkowo ze zdegradowaną już Aston Villą, co przy jednoczesnym zwycięstwie Sunderlandu nad Chelsea oznacza, że Sroki spadają do Championship. Wśród nielicznych piłkarzy Newcastle, do których nie można było mieć większych pretensji, są Georginio Wijnaldum i Moussa Sissoko. Choć w klubie ze St. James’ Park snują już plany o rychłym powrocie do elity, wydaje się, że dla obu piłkarzy zaplecze Premier League to stanowczo zbyt niski poziom. Wszak mowa o reprezentantach swoich krajów, należących przecież do światowej czołówki. Owa teza szybko znajduje potwierdzenie. Wijnaldum, jeszcze przed rozpoczęciem nowego sezonu, za około 25 milionów funtów trafia do Liverpoolu. Znacznie więcej perturbacji towarzyszy znalezieniu nowego pracodawcy przez Francuza. Jego transfer do Tottenhamu ostatniego dnia okienka transferowego, staje się jednak jednym z głośniejszych tamtego lata. A właściwie nie sam transfer, a jego okoliczności. Angielskie media rozpisują się o przejściu Sissoko do Evertonu. Podobno wszystko jest już dogadane, a do załatwienia pozostają jedynie formalności. Reprezentant Francji ma podpisać kontrakt z klubem z Goodison Park, jak tylko przejdzie testy medyczne. Rzutem na taśmę do walki o pomocnika wkracza jednak Tottenham. Londyńczycy przedstawiają ofertę korzystniejszą dla Newcastle, a i sam Sissoko nie waha się i szybko zmienia decyzję. Everton zostaje na lodzie, a Francuz parafuje umowę z klubem z – wówczas jeszcze – White Hart Lane.

Na początku wydaje się, że obaj piłkarze są dla swoich nowych klubów tylko uzupełnieniem składu. Nikt nie widzi w nich potencjalnych liderów. Raczej jedynie solidnych rzemieślników. Tymczasem Wijnaldum szybko znajduje uznanie w oczach Jürgena Kloppa. W swoim pierwszym sezonie na Anfield, bierze udział w 36 meczach ligowych – w znacznej większości w pełnym wymiarze czasowym. Rozgrywki Premier League kończy z dorobkiem sześciu goli i dziewięciu asyst. Indywidualnie, do dziś jest to jego najlepszy sezon w Liverpoolu. Nie oznacza to jednak, iż kolejne są słabe. Wręcz przeciwnie. Postęp jest widoczny zwłaszcza w wynikach zespołu. Ekipa z miasta Beatlesów staje się poważnym kandydatem do mistrzostwa Anglii, a w Lidze Mistrzów dwukrotnie dociera do finału. Pierwszy z nich kończy się wyraźną porażką z Realem Madryt. Sam Holender, w sezonie 2017/18 oraz tym obecnie trwającym, nie notuje już tak imponujących liczb, jak w swoim debiutanckim roku w Liverpoolu, ale wciąż jest mocnym punktem drużyny. I to mimo tego, że na przestrzeni tych dwóch lat środek pola The Reds wzmocnili chociażby Alex Oxlade-Chamberlain, Fabinho czy Naby Keïta.

Zgoła odmiennie wygląda sytuacja Sissoko. Francuz na początku swojej przygody z Tottenhamem jest jedynie rezerwowym. Ponadto, dość często dręczą go kontuzje. Z roku na rok jego pozycja w zespole jednak rośnie. W sezonie 2018/19 jest już absolutnie kluczową postacią drużyny. Faktem jest, że w rywalizacji o miejsce w składzie Kogutom nie przybywa konkurencji. Mauricio Pochettino w dwóch z rzędu okienkach transferowych nie wydaje na nowych piłkarzy choćby funta. Silna pozycja Francuza bynajmniej nie jest jednak efektem skąpstwa działaczy Tottenhamu, lecz oznaką zaufania ze strony argentyńskiego menedżera. Zaufania, na które Sissoko sam sobie zresztą zapracował. Wprawdzie w dalszym ciągu kontuzje go nie omijają, ale można odnieść wrażenie, iż po każdym kolejnym urazie wraca silniejszy. Cechują go niesamowita determinacja i charakter. Charakter, który nieraz bywa wybuchowy. Tak było chociażby w końcówce rewanżowego ćwierćfinału Ligi Mistrzów przeciwko Manchesterowi City. Francuz z powodu kontuzji przedwcześnie opuścił boisko. Kiedy Raheem Sterling w ostatnich sekundach strzelił gola dającego awans do półfinału mistrzom Anglii, Sissoko dał upust swojej frustracji. Wściekły opuścił ławkę rezerwowych nie czekając na ostatni gwizdek sędziego i udał się pod prysznic. Jakież musiało być więc jego zdziwienie, kiedy do szatni wbiegli jego świętujący koledzy, oznajmiając mu, iż po analizie VAR arbiter anulował gola The Citizens i to Koguty awansowały do półfinału.

Półfinałowy triumf Tottenhamu Sissoko świętował już z całym zespołem. Jego okoliczności były tak samo dramatyczne, co w przypadku wspomnianego ćwierćfinału. Równie wielkie emocje towarzyszyły także rozgrywanemu dzień wcześniej meczowi rewanżowemu Liverpoolu z Barceloną. W obydwu przypadkach angielskie zespoły dokonały niemalże niemożliwego i w obydwu przypadkach spory w tym udział mieli bohaterowie tego tekstu. Wijnaldum dwukrotnie pokonał Marca-Andre ter Stegena, a Sissoko, choć w protokole meczowym wyróżnił się jedynie żółtą kartką, królował w środkowej strefie boiska, dzięki czemu Tottenham w drugiej połowie absolutnie zdominował rywala i wyszarpał zwycięstwo.

Piłka nożna zaskoczyła nas po raz kolejny. W ciągu zaledwie dwóch dni zobaczyliśmy dwa wspaniałe comebacki. Liverpool i Tottenham zamknęły usta krytykom, którzy przedwcześnie ich skreślali. Odwróciły losy w zasadzie przegranych już pojedynków. Dokonały tego nie za sprawą Salaha czy Kane’a. Nie Firmino czy Allego. I wreszcie nie Mané czy Eriksena. Wśród głównych architektów sukcesu należy bowiem wymienić takich piłkarzy jak Divock Origi, Lucas Moura czy właśnie Georginio Wijnaldum i Moussa Sissoko. Dwaj ostatni osiągnęli swój największy dotychczasowy sukces w karierze klubowej tylko trzy lata po największej klęsce. Tylko, a może aż? Niejednokrotnie przekonaliśmy się bowiem, iż w futbolu trzy lata, a czasem nawet mniej, to szmat czasu. Piłka nożna pisze najpiękniejsze scenariusze. Pozostaje więc tylko spuentować tę historię. Najlepiej słowami sir Alexa Fergusona. Człowieka, który o tymże piłkarskim pięknie przekonał się na własnej skórze, kiedy to jego Manchester United niespełna dwadzieścia lat temu, w równie dramatycznych okolicznościach co przedwczoraj Liverpool, a wczoraj Tottenham, odwrócił losy finału Ligi Mistrzów przeciwko Bayernowi Monachium.

Football, bloody hell…!


Avatar
Data publikacji: 9 maja 2019, 19:27
Zobacz również

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.