Leicester
fot. Zdjęcie: Sky Sports
Udostępnij:

Ulice nigdy nie zapomną: Mistrzowski sen kopciuszka z Leicester

„Ulice nigdy nie zapomną” to powiedzenie, które w slangu miejskim definiuje pewne wydarzenia godne zapamiętania. Termin ten często jest także stosowany przez kibiców w kontekście piłki nożnej i szczególnych z wydarzeń z nią związanych. Postanowiłem zatem rozpocząć cykl, w którym będę przedstawiał drużyny, a także piłkarzy, których sezon był na tyle niesamowity, że z pewnością „ulice nigdy go nie zapomną”. Zaczniemy z wysokiego C, bo od sensacji, którą w sezonie 2015/16 żył cały świat futbolu. Przed Wami… mistrzowski sen kopciuszka z Leicester.

Wielka ucieczka

Historia jednej z największych niespodzianek w historii współczesnego futbolu rozpoczęła się wraz z końcem sezonu 2014/15. Wtedy wówczas Leicester City broniło się przed spadkiem z najwyższej klasy rozgrywkowej w lidze angielskiej. Tę obronę śmiało można skategoryzować jako należącą do gatunku tych rozpaczliwych, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, iż po 31 seriach gier, „Lisy” zajmowały ostatnie miejsce w tabeli. Jednak nie była to sytuacja na tyle patowa, aby porzucić wszelkie nadzieje związane z pozostaniem w Premier League.

Podobny bilans punktowy miało kilka innych drużyn, z którymi ekipa z King Power Stadium musiała stoczyć istną walkę o życie. Szanse były więc niezwykle wyrównane, a wszystko zależało od mentalności piłkarzy i ich postawy na boisku. A zarówno mentalność, jak i postawa były wyśmienite. Pod wodzą Nigela Pearsona, Leicester seryjnie zdobywało punkty. W pięciu kolejnych meczach odnotowali pięć zwycięstw, co przed dwiema ostatnimi kolejkami, wywindowało ich na 16 miejsce w tabeli. Utrzymanie przypieczętowane zostało po bezbramkowym remisie z Sunderlandem, a sezon na King Power Stadium zakończony został z przytupem, bo w glorii chwały – wysoko zwyciężając nad spadkowiczami z Queens Park Rangers. Ten niezwykły finisz rozgrywek w wykonaniu „Lisów” pokazał, jakim charakterem i wolą walki odznaczała się wówczas ta drużyna, a ich postawę w obliczu potencjalnej relegacji określono jako jedną z największych ucieczek, jakie widział świat piłki nożnej.

Zmiany u steru

Po wielkiej batalii o utrzymanie opadł kurz, a euforia związana z sukcesem ustała. Leicester City pozostało w elicie angielskich klubów na sezon 2015/16. Przygotowania do kolejnej kampanii rozpoczęły się od szoku, który pod koniec czerwca, szerokim echem odbił się w brytyjskich mediach. Nigel Pearson – dowódca w pamiętnej bitwie o utrzymanie – został zwolniony ze stanowiska menadżera ekipy z King Power Stadium. Było to zaskoczenie, ponieważ angielski szkoleniowiec doskonale poradził sobie z presją ciążącą na nim i na jego drużynie w ostatniej fazie sezonu. Z tego względu, wielu ekspertów uważało, że zasługuję na możliwość poprowadzenia drużyny w kolejnym sezonie.

Właściciel klubu zdecydował jednak inaczej, a poszukiwania następcy zostały rozpoczęte. Dobiegły końca w środku lipca, kiedy to ogłoszono, że kolejnym szkoleniowcem w Leicester zostanie Claudio Ranieri. Włoch został zatrudniony ze względu na swoją markę i europejskie doświadczenie. Prowadził bowiem takie kluby jak Juventus, Roma, Inter, czy Valencia. Istotne znaczenie miał też fakt, iż Premier League nie była mu obca. W latach 2000-2004 obejmował stanowisko menedżera Chelsea Londyn, z którą zdobył wicemistrzostwo Anglii. Był to zatem powrót Ranieriego na angielskie boiska po 11 długich latach.

Punkt za punktem

5000:1, 3:1. To liczby, które według brytyjskich bukmacherów określały szanse „Lisów” kolejno: na mistrzostwo kraju i na spadek do Championship. Nie trzeba posiadać wybitnego, analitycznego umysłu, aby wywnioskować, że zdecydowanie bliżej im było do relegacji, niż do jakiejkolwiek walki o tytuł. Ba, określani byli mianem jednych z poważniejszych kandydatów do walki o utrzymanie, historia miała zatem zatoczyć koło. Bez wątpienia, Ranieri stanął przed nie lada wyzwaniem. Włoski szkoleniowiec nie zważał jednak na kalkulacje i przewidywania, po prostu wziął się do ciężkiej pracy.

„Rezultat nie jest ważny, ważna jest postawa na boisku. Jeżeli nie będziecie dawać z siebie stu procent, wtedy się wkurzę” – powtarzał swoim piłkarzom, a ci, wzięli sobie te słowa głęboko do serca. Nastąpiła inauguracja sezonu, a w pierwszej serii gier na King Power Stadium zawitał Sunderland. Była to pozytywna wiadomość dla kibiców, w końcu to właśnie remis z „Czarnymi kotami”  zapewnił ich drużynie miejsce w tegorocznej kampanii Premier League. Tym razem jednak nie było podziału punktów, a efektowne zwycięstwo 4:2 i kolejny pokaz siły charakteru piłkarzy Leicester. Następny mecz stanął pod znakiem porażki z West Hamem – można powiedzieć – wypadek przy pracy, bo z każdym kolejnym tygodniem ekipa Ranieriego punktowała, często w dramatycznych okolicznościach. Oczka zdobywali nawet z teoretycznie silniejszymi rywalami z TOP 6.

Punktowy bilans z gigantami ligi w początkowej fazie rozgrywek? Remisy z Tottenhamem, Manchesterem United i Manchesterem City, a przede wszystkim zwycięstwo nad Chelsea, obrońcami tytułu. Co ciekawe, triumf nad londyńczykami doprowadził do zwolnienia Jose Mourinho – następcy Ranieriego na Stamford Bridge. Menadżer Leicester City wygrywał na boisku i poza boiskiem, a jego włoska dbałość taktyczna w połączeniu z angielskim zawzięciem piłkarzy dawała bardzo nieoczekiwane efekty. W końcu, po kilkunastu kolejkach Leicester znalazło się w bardzo obcym dla siebie położeniu. Na samym szczycie tabeli Premier League.

Apetyt rośnie w miarę jedzenia

W lidze angielskiej przyjęła się pewna legenda, że drużyna, która przed świętami Bożego Narodzenia zajmuje pierwsze miejsce w lidze, na koniec sezonu jest ostatecznym triumfatorem rozgrywek. Ów legenda bardzo często przekładała się na rzeczywistość, jednak występowały także pewne wyjątki. Z tego względu, zarówno ekipa Leicester, jak i jej sympatycy, nieco ucinali ton swojemu wielkiemu entuzjazmowi. W końcu ich drużyna okupowała fotel lidera z przewagą dwóch punktów nad Arsenalem i sześciu punktów nad trzecim Manchesterem City, co stanowiło świetlany obraz perspektyw na dalszą część rozgrywek. Żywiołowe nastroje na King Power Stadium mieszały się z pewnym niedowierzaniem dziennikarzy, ekspertów, obserwatorów Premier League, czy też zwolenników innych klubów, bo już wtedy było wiadomo, że jeżeli nie nastąpi żadna katastrofa – „Lisy” będą walczyć o czołówkę.

„Mamy szansę dokonać tutaj czegoś w połowie przyzwoitego. Może nie TOP4, ale TOP6, mamy szansę na Ligę Europy” – tak wówczas szansę klubu oceniał jego wychowanek, Andy King. Jak się później okazało, drużyna Claudio Ranieriego bez kompleksów celowała w gwiazdy.

Walka o tytuł

Na King Power Stadium trudno było odnotować jakiekolwiek oznaki spadków. Spadek entuzjazmu fanów? Na pewno nie. Spadek zaangażowania i zawzięcia piłkarzy oraz sztabu trenerskiego? W życiu. Spadek formy na boisku? Nie ma opcji. Wręcz przeciwnie – wszystkie te aspekty funkcjonowania drużyny z Leicester wzrastały, na samym czele z ambicją. Piłkarze do swojego konta dopisywali kolejne zwycięstwa. W drugiej części sezonu także i nad drużynami BIG 6. 1:0 z Tottenhamem, 2:0 z Liverpoolem i najbardziej efektowne – 3:1 z Manchesterem City na terenie rywala. Dodatkowo, ekipa Ranieriego mogła pochwalić się świetną serią pięciu triumfów z zachowanym czystym kontem. Z tygodnia na tydzień stała się ona poważnym kandydatem do tytułu mistrzowskiego. Po 33 kolejkach z dorobkiem 72 punktów Leicester City zajmowało pierwsze miejsce w tabeli. W rolę najgroźniejszego przeciwnika do końcowego sukcesu Ranieriego i spółki stanęła drużyna Tottenhamu. Strata 7 punktów do lidera dawała im jeszcze nadzieję na skuteczny, mistrzowski pościg. Nadeszła 36, jak się okazało – decydująca seria gier. Przewaga w „oczkach” się nie zmieniła. „Lisy” mogły zapewnić sobie końcowy triumf w lidze, zwyciężając nad Manchesterem United. Padł remis.

Następnego dnia oczy wszystkich miłośników Premier League zwróciły się na Stamford Bridge, gdzie Tottenham mógł jeszcze zachować szansę na kontynuację pościgu, do czego potrzebował zwycięstwa nad londyńską Chelsea. Jednak sztuka ta się nie udała, a bohaterem tego wieczora został Eden Hazard. Belgijski  skrzydłowy zdobył pięknego gola w końcówce spotkania, który ostatecznie przypieczętował wygrawerowanie nazwy Leicester City na pucharze za zwycięstwo w najbogatszej lidze świata.

Ojcowie sukcesu

Leicester w sezonie 2015/16 było kolektywem. Zespolona maszyna pod wodzą włoskiego taktyka działała jak w szwajcarskim zegarku. Jednak kilka postaci z tego pamiętnego sezonu – oczywiście poza samym menadżerem – szczególnie przyczyniło się do sensacyjnego sukcesu klubu. Po pierwsze, Jaimie Vardy. Anglik był motorem napędowym całej drużyny, dosłownie. Jego niesamowita szybkość spędzała sen z powiek defensorom, a co ważniejsze, była fundamentalnym elementem taktyki.

„Piłka nożna zgubiła się w tiki-tace. Po co wykonywać pięć podań, skoro można podać piłkę raz, a skutecznie?” – w ten sposób podsumował ją duński bramkarz zespołu, Kasper Schmeichel. Ta prosta metoda okazała się niesamowicie skuteczna. Pozwoliła na strzelenie 29-letniemu wówczas snajperowi 24 ligowych goli, z czego 13 z nich zostało zdobytych w 11 meczu z rzędu, co stanowi nowy rekord ligi angielskiej. Równie istotną postacią w mistrzowskiej kampanii był Riyad Mahrez. Algierczyk brał bezpośredni udział w 27 sytuacjach bramkowych. 17 goli i 10 asyst – tak wyglądał jego bilans na koniec sezonu. Dodatkowo wsławił się w Premier League jako „magik” i ktoś, kto potrafi zrobić coś z absolutnie niczego. Jego lewa noga dokonywała absolutnych cudów, a umiejętności i styl dryblingu napawały oko każdego miłośnika piłki nożnej. Docenili go także piłkarze, gdyż to właśnie reprezentant Algierii zdobył w tamtym sezonie nagrodę PFA Player of The Year.

Trzecia instrumentalna postać, która stanowiła filar w układance Claudio Ranieriego, to nie kto inny jak N`Golo Kante. Francuz, w historycznym dla klubu sezonie, tak na dobrą sprawę dopiero witał się z wielką, europejską piłką. Był to bowiem jego debiut w topowych ligach – dosłownie kilka miesięcy wcześniej ściągano go z drugoligowego, francuskiego Caen za około 8-9 milionów euro. Przypadek tego piłkarza jest o tyle niesamowity, że jeszcze parę lat od przywdziania przez niego koszulki „Lisów” żaden z francuskich klubów nie poznał się na jego talencie.

Ba, nie poznano się na nim nawet w Polsce, konkretnie w Wigrach Suwałki i Pogoni Siedlce. Jak twierdzą – Tomasz Bzymek i Piotr Wojtyna – polscy trenerzy współpracujący niegdyś z N`Golo, był on testowany właśnie w tych klubach, bez większego powodzenia. Koniec końców odnalazł się we Francji, a następnie w Anglii. W Przypadku Kante ciężko mówić o bramkach, czy też asystach, ponieważ to zupełnie inny typ piłkarza. Za jego użytecznością w drużynie mistrzów Angli przemawiały przede wszystkim wślizgi i odbiory piłek, czyli statystyki, w których królował w sezonie 15/16 nie tylko w Premier League, ale także w pięciu, najlepszych ligach w Europie.

Tomasz Hajto żarliwie przypominał skład Kaiserslautern z sezonu 97/98. Ja natomiast jestem zdania, że warto przypomnieć jedenastkę Leicester City z pięknej, mistrzowskiej kampanii 15/16.

Źródło. talkSPORT

Na sam koniec mojego wpisu pragnę oddać cześć pamięci byłego właściciela Leicester City, człowieka, bez którego nigdy byśmy nie doświadczyli pięknego snu kopciuszka z Leicester. Vichai Srivaddhanaprabha zginął w katastrofie śmigłowca po meczu „Lisów” 27 października 2018 roku. Na King Power Stadium zostanie zapamiętany na zawsze, tak samo jak zdobyty tytuł mistrzowski.


Avatar
Data publikacji: 9 czerwca 2020, 14:02
Zobacz również

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.