blank
fot. fcbayern.com
Udostępnij:

Ulice nigdy nie zapomną #12: Champions League 19/20

Kurz na lizbońskim polu bitwy zdążył już opaść. Tym samym, poznaliśmy wszystkie rozstrzygnięcia tegorocznej edycji Ligi Mistrzów. Był to turniej niezwykły, który z pewnością zostanie w pamięciach kibiców na długi czas. No właśnie, a dlaczego?

Aż korci, żeby pójść w ślady Romana Kołtonia i zaśpiewać rozsławione przez niego „The Champioooons!”. Byłby to co najmniej odpowiedni sposób, aby uhonorować pamięć tegorocznych rozgrywek. Były niezwykłe, to nie ulega cieniu wątpliwości. Pierwsze skrzypce zagrała cała ta niefortunna sytuacja z pandemią koronawirusa – w końcu tak naprawdę nie wiedzieliśmy, czy Liga Mistrzów zostanie rozstrzygnięta. Całe szczęście udało się doprowadzić ją do wielkiego finału, zaś po drodze mieliśmy przyjemność obserwować niezwykle interesujące wydarzenia oraz rezultaty. Niektórym dostarczyły radości i wzruszeń, z kolei innym mnóstwa żalu, rozczarowania, a nawet sporej dawki szoku. Cóż, taki już jej urok, prawda?

Umarł król…

Skoro już jesteśmy przy zagadnieniu uroku najbardziej prestiżowych rozgrywek klubowych na  Starym Kontynencie, to chwilę się zastanówmy. Mianowicie, co też takiego o nim stanowi? Może istnieje jakiś czynnik, czy też kilka czynników, które na niego wpływają? Odpowiedz na to pytanie jest oczywiście twierdząca, a jednym z aspektów decydujących o atrakcyjności Ligi Mistrzów jest nieprzewidywalność. Bo przecież niektórych rezultatów nie wywróżyłby sam Wróżbita Maciej.

Na przykład takiego losu Liverpoolu. Obrońca tytułu na przestrzeni ostatnich miesięcy wdrapał się na sam szczyt europejskiego futbolu. W lidze angielskiej stał się maszyną siejącą spustoszenie, co z automatu wykreowało go na jednego z kandydatów do ostatecznego triumfu. Kibicom z Anfield oczywiście marzyła się druga z rzędu zwycięska kampania, z resztą nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Widok Jordana Hendersona unoszącego dwa niezwykle prestiżowe trofea byłby dla nich czymś wyjątkowym. Jednak skuteczna obrona Pucharu Europy nie należy do zadań prostych, o czym podopieczni Kloppa, a także ich sympatycy przekonali się już w ćwierćfinale.

Los tak chciał, że zestawił ze sobą dwa światy. Po jednej stronie barykady właśnie Liverpool, reprezentujący szybki, intensywny i ofensywny futbol. Po drugiej – Atletico z generałem Simeone, dyrygującym jednym z najbardziej defensywnie usposobionych oddziałów w Europie. Można się było spodziewać, że The Reds będą bić głową w mur na Wanda Metropolitano. Tym bardziej tej okoliczności sprzyjała szybko strzelona bramka przez ekipę El Cholo. Spotkanie zakończyło się ulubionym wynikiem Atleti (1:0), lecz oczywiście wszystko było jeszcze możliwe – szczególnie, że rewanż odbywał się na jednym z mniej przyjemnych obiektów dla przyjezdnych, czyli słynnym Anfield.

Abstrahując od kiełkującej wtedy pandemii, naprawdę fajnie, że to spotkanie „załapało się” jeszcze na pełne trybuny. Kibice zdzierali sobie gardła podczas dopingu swoich ulubieńców, tym samym próbując zgotować piekło na ziemi dla Atletico. Atmosfera była niezwykle gorąca, z resztą jak samo spotkanie. (1:0) dla Live w regulaminowym czasie gry, popisy Jana Oblaka i rollercoaster podczas dogrywki. Będąc świadkiem tego, jak w miejsce Diego Costy na plac gry zawitał Marcos Llorente, dość zdezorientowany – pukałem się w czoło. W końcu Liverpool prowadził, a Simeone za napastnika do boju posłał defensywnego pomocnika. No ale okej, po prostu nie jestem tak genialny jak argentyński trener. No bo inaczej tego nazwać nie można – hiszpański zmiennik strzelił dwie bramki, dzieła zniszczenia dokończył Morata i obrońca tytułu – dość niespodziewanie – znalazł się za burtą rozgrywek.

Stajnia pełna czarnych koni

Jeszcze tak w kontekście tej nieprzewidywalności – wiecie, co jest serio piękne? Że praktycznie w każdej edycji Ligi Mistrzów znajdzie się jakiś czarny koń. Pisząc „czarny koń” mam na myśli klub, który zachodzi dość daleko w fazie pucharowej, mimo, że nikt przed jej rozpoczęciem nie wyobrażał go sobie w tej fazie turnieju. W poprzedniej edycji mieliśmy w półfinale Ajax. Dwa lata temu, tego typu underdogiem poniekąd była Roma. Trzy lata temu zachwycaliśmy się Monaco, a cztery lata temu prawdziwe wyzwanie w ćwierćfinale Realowi rzucił Wolfsburg. Co prawda żadna z wyżej wymienionych ekip nie cieszyła się z końcowego triumfu, ale i tak mogła czuć się zwycięsko, szczególnie w oczach kibiców. Takie historie są przez nich niezwykle doceniane, no i oczywiście są jednym z powodów ich miłości do Champions League.

Nie inaczej było w tym roku. Chociaż nie, trochę jednak było. Zamiast jednego czarnego konia, mieliśmy ich kilku. W ćwierćfinałach dokładnie trzech. Atalantę, Lipsk i Lyon. Ci pierwsi rozkochali całą piłkarską Europę swoim ofensywnym stylem gry oraz parciem na zdobywanie goli. Niech świadczy o tym fakt, że Valencii w dwumeczu wbili ich osiem (4:1 i 4:3) Były zachwyty, były oklaski, ale były też łzy, bo ich historia zakończyła się bez happy endu. Piłkarze z Bergamo pewnie do dzisiaj plują sobie w brody, ponieważ przez te katastrofalne kilka ostatnich minut z PSG (do 88 minut 1:0 – koniec meczu 1:2) praktycznie sami pozbawili się biletu do wielkiego półfinału. Z kolei dość niespodziewanie zdobyli go pozostali z tych niedocenianych.

Zmiana formatu rozgrywek na jeden mecz bez rewanżu sprzyjała niespodziankom. Jednak jak wielu z nas myślało, że Lipsk poskromi pogromcę ubiegłorocznych triumfatorów? A jak wielu z nas postawiło swoje pieniądze na siódmy w tabeli Ligue 1 Lyon, który mierzył się z faworyzowanym Manchesterem City? Wydaje mi się, że bardzo niewielu, a jeżeli już ktoś dokonał takiego szalonego zakładu, to na pewno zarobił na nim przyjemne pieniążki. No tak, bo to po prostu nie miało nic wspólnego z sensem, czy zdrowym rozsądkiem. Liga Mistrzów po raz kolejny pokazała swoją nieobliczalną stronę, a w półfinałach zobaczyliśmy jedynie francuskie i niemieckie drużyny. No i fajnie, przynajmniej jakaś odmiana.

…niech żyje króL(ewy)

Tak jak wspomniałem linijkę tekstu wyżej – jedynie francuskie i niemieckie drużyny. Warto to podkreślić, bo w półfinałach Ligi Mistrzów regularnie gościły ekipy z Hiszpanii, czy też z Anglii. Ostatni raz sytuacja, w której ich zabrakło na tym etapie rozgrywek miała miejsce w sezonie 95/96. Całe ćwierć wieku temu. Oprócz Lyonu i Lipska, do najlepszej czwórki zawitał Bayern i Paris Saint-Germain. Szczególnie Bawarczykom warto poświęcić trochę uwagi, bo to, co wyprawiali w tym sezonie to naprawdę coś niesamowitego. Oczywiście już nie licząc tej dominacji na krajowym podwórku, bo stała się trochę nudna. Zacznijmy od tego, że jako jedyna ze wszystkich 32 ekip, zdobyła komplet punktów w fazie grupowej, upokarzając w jednym meczu Tottenham (7:2). No ale to jedynie wierzchołek góry lodowej.

O tym, że Bayern lubi zrobić sobie z Londynu swoje boisko treningowe przekonał się niegdyś Arsenal i właśnie w poprzednim roku ekipa Spurs. Do skompletowania hat-tricka brakowało jedynie zdobycia Stamford Bridge. Monachijczycy dość kiepsko wspominają ostatnie starcia z The Blues (finał Ligi Mistrzów 2012), dlatego z pewnością mieli dodatkową motywację do boju, gdy okazało się, że to właśnie piłkarze Franka Lamparda będą ich przeciwnikami. Nie wiadomo, czy z tym czynnikiem napędowym, czy bez niego – wiadomo na pewno, że stadion Chelsea nie stanowił dla Lewego i spółki żadnej fortecy. Piłkarze Hansiego Flicka w niezwykle przekonujący sposób wygrali (3:0) i tylko kataklizm mógł ich pozbawić awansu do kolejnej rundy rozgrywek. Niby Liga Mistrzów była już świadkiem nie lada cudów, ale nie w tym przypadku. Kolejne zwycięstwo, kolejny raz z różnicą trzech bramek (4:1), no i co.. protokół absolutnej destrukcji został uruchomiony.

„Biedna trochę ta Barcelona” – tak sobie myślałem, kiedy Coutinho wbijał jej ósmą bramkę. I nie, nie ma tutaj żadnej pomyłki, przejęzyczenia, czegokolwiek. Ósmą bramkę, z resztą każdy to wie, bo było to wydarzeniem tak dużym, że nie zdziwiłbym się, gdyby puszczano tego newsa w TVN Style. W końcu stylu Bayernowi w tym meczu nie brakowało ani trochę. No ale zostawię już w spokoju tę „biedną Barcelonę”, bo chłopaki z Katalonii chyba ciężko to przeżyli. Szczególnie Leo Messi. W każdym razie – wygrać (8:2) w jednym meczu ćwierćfinałowym Ligi Mistrzów to brutalny wręcz pokaz siły. Na tym etapie turnieju było wiadomo, że Robert Lewandowski bardzo poważnie powalczy o możliwość podniesienia Pucharu Europy.

I fakt powalczył, w dodatku do samego końca, bo do ostatniego, finałowego meczu. W końcu zwycięstwo w spotkaniu tej rangi było jego piłkarskim marzeniem. Był blisko w 2013 roku, lecz wówczas Borussia poległa w starciu z następnym pracodawcą kapitana reprezentacji Polski. Tym razem miał stawić czoła naszpikowanemu gwiazdami i dolarami PSG, a po 90 minutach tego pojedynku już trzymał w swoich rękach upragnione trofeum.

Czyli tak – co zapamiętamy z zakończonej już edycji Ligi Mistrzów? Piękną Atalantę, waleczny Lyon, a także nieobliczalny Lipsk, kierowany przez najmłodszego menedżera w stawce. Do tego chłodny, marcowy wieczór na Anfield, który zapłonął żarem, niczym podczas hiszpańskiej corridy. Przede wszystkim jednak protokół absolutnej destrukcji, który został uruchomiony przez Hansiego Flicka. No i ta truskawka na torcie – najwspanialszy puchar w rękach jednego z najwspanialszych piłkarzy w polskiej historii. Jak to się mówi: „Apetyt rośnie w miarę jedzenia”. Zatem już jesteśmy głodni kolejnej kampanii Ligi Mistrzów i czekamy na nią z niecierpliwością!


Avatar
Data publikacji: 27 sierpnia 2020, 7:00
Zobacz również

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.