blank
fot. skysports.com
Udostępnij:

Derby Merseyside, czyli czy Liverpool znów może być niebieski?

Elektryzują, dzielą, wzbudzają kontrowersje, ale potrafią też jednoczyć. Nie od dziś wiadomo, że derbowe pojedynki są szczególnym wydarzeniem dla kibiców piłki nożnej. Dla tych, pochodzących z miasta Beatlesów, takim meczem jest oczywiście starcie Liverpoolu z Evertonem. A, że takowe rozpocznie się już za kilka godzin, hrabstwo Merseyside zapewne otacza nieco napięta, acz ekscytująca atmosfera.

Pierwszy raz rozegrano je w październiku 1894 w ramach rozgrywek pierwszej ligi. Everton miał wówczas 16 lat, Liverpool zaledwie 2. Być może dlatego The Toffees odnieśli wtedy zwycięstwo (3:0)? Od tamtego dnia minęło 125 wiosen, rozegrano natomiast 234 kolejne, derbowe spotkania pomiędzy reprezentantami Liverpoolu. 93 razy świętowali ci z jego czerwonej części, 66 razy górą byli ci z niebieskiej, a 75 razy kibice musieli usatysfakcjonować się podziałem punktów.

W ogólnym rozrachunku, ranking bezpośredniej konfrontacji przemawia na korzyść klubu z Anfield. Duży wpływ miały na to czasy współczesne, bo to jednak ekipie The Reds wiedzie się ostatnio lepiej w bitwach z rywalem zza miedzy – z resztą we wszystkich innych raczej również. W erze Premier League, czyli od 1992 roku, kibice z miasta Beatlesów obejrzeli 61 derbów swojego miasta. Z 27 zwycięsko wychodził Liverpool, a z zaledwie 10 Everton. Co więcej, piłkarze z Goodison nie potrafią pokonać swoich lokalnych rywali od 10 lat. Ostatni raz dokonali tego – co bardzo ciekawe – 17 października 2010 (jeśli nie widzicie w tym nic ciekawego, polecam zerknąć w kalendarz).

Ależ to byłaby niezwykła historia, gdyby dokładnie – co do dnia – po 10 długich latach, Liverpool znów byłby niebieski. Rzekomo nic nie zdarza się dwa razy, jednak, czy w futbolu nie ma miejsca na pewną powtarzalność? W poprzednim tygodniu na angielskich boiskach wszyscy łapali się za głowę z niedowierzania. Były kosmiczne wyniki i niezwykłe rozstrzygnięcia. Kto zatem zdziwiłby się, gdyby (powtarzam) DOKŁADNIE po dekadzie, Everton znów rozpocząłby swoje rządy w hrabstwie Merseyside. Możliwe jest niemalże wszystko, w końcu to futbol. Można zatem powiedzieć, że to jest właśnie ten idealny dla podopiecznych Ancelottiego moment, aby historia zatoczyła koło.

Sprawna i przemyślana konstrukcja

Niech świadczy o tym fakt, że ten Everton, który oglądamy teraz, to najlepszy Everton od… no bardzo długiego czasu. 4 mecze, 4 zwycięstwa, w dodatku zwycięstwa efektowne. Taka sytuacja ostatnio miała miejsce w sezonie 69/70 – co ciekawe, The Toffees zdobyli wówczas mistrzostwo. Ci najstarsi kibice musieli zatem czekać pół wieku na równie imponujące wejście w rozgrywki Premier League. Dla tych nieco młodszych jest to z kolei coś zupełnie nowego, można wręcz powiedzieć, że abstrakcyjnego. Komplet punktów na koncie, pozycja lidera, dodatkowo 3 punkty zapasu nad drugim miejscem. Żyć, nie umierać, sympatycy z Goodison Park.

Wygląda na to, że klub w końcu im odpłaca. Everton od wielu lat był taką instytucją, która miała ambicje by konkurować z najlepszymi, jednak te ambicje szybko były weryfikowane, a w konsekwencji, jego włodarze równie szybko musieli schodzić na ziemie. Teraz, gdy kieruje nim światowej klasy menedżer, efekty widać gołym okiem. Carlo Ancelotti przybył do niebieskiej części Liverpoolu, w ciągu kilku miesięcy stworzył jakiś plan i ten plan zdaje się teraz realizować. Włoski szkoleniowiec dokonał – jak do tej pory – jednych z najbardziej trafionych transferów w Premier League. James Rodriguez genialnie wprowadził się w rozgrywki; jest elegancki, a przede wszystkim kreatywny. Allan w swoich pierwszych meczach Premier League sprawiał wrażenie pit bulla, przez którego nic w środku pola nie ma prawa przejść. Doucoure – ograny  już na angielskich boiskach – idealnie uzupełnia tę część boiska. Po tych 4 pierwszych meczach można było wywnioskować, że w szeregach The Toffees nie ma żadnych nonsensów. Ci, których sprowadzono, doskonale robią to, po co zostali sprowadzeni.

Skuteczność i elegancja

Przemyślana i sprawna konstrukcja Carlo Ancelottiego działa tak dobrze przede wszystkim dlatego, że jest skuteczna. W tym momencie można zwrócić wzrok w kierunku do Dominica Calwerta-Lewina. Angielski snajper jest pierwszym w historii piłkarzem Evertonu, który w jego barwach strzelił gola w każdym z pierwszych czterech meczów ligowych. Nie wiemy niestety Carlo Ancelotti zrobił temu piłkarzowi, ale musiał ten musiał chyba przeżyć jakiś wstrząs. Różnica w jego grze od momentu przybycia Włocha jest naprawdę diametralna. Wcześniej Dominic był po prostu średni. Może nie jest to jakieś elokwentne określenie, ale doskonale oddaje obraz sytuacji. Calwert-Levin był najzwyczajniej w świecie średni, a teraz prezentuje się jak gwiazdor. 6 goli w 4 meczach ligowych mówi chyba swoje. A to tylko liga, bo w pucharze dołożył jeszcze 3.

Tej skuteczności towarzyszy pewnego rodzaju elegancja. Everton wygrał wszystkie swoje mecze, to jeden fakt. Drugi fakt zawiera się w tym, że wygrał je w elegancki sposób, grając dobrą, a zarazem ładną piłkę. Tutaj z kolei wzrok należy zwrócić w kierunku Jamesa Rodrigueza. Kolumbijczyk swoją grą daje zespołowi polot oraz kreatywność, co znajduje swoje przełożenie w zdobytych bramkach. Jak do tej pory jest ich tyle, ile punktów – 12, czyli najwięcej w lidze (do spółki z Leicester i Tottenhamem).

Zraniona bestia

Sytuacja wygląda niezwykle różowo w obozie Evertonu. W szeregach Liverpoolu pewien odcień różu zmienił się w nieco bledszą, smutniejszą barwę. Wszystko za sprawą sromotnej porażki z Aston Villą. Tak wysokie i bolesne klęski potrafią być balastem psychicznym, którego niekiedy ciężko pozbyć się z głowy. Albo wręcz przeciwnie, może stanowić niezwykle potężne źródło motywacji do zmazania tak okropnej plamy. W kontekście piłkarzy Jurgena Kloppa bardziej prawdopodobna zdaje się być opcja numer dwa. Jednak mimo ich niewątpliwie silnych charakterów, złudzeniom nie ulega to, że bestia z poprzedniego sezonu została zraniona.

Zraniona bestia zawsze jest nieco bardziej wrażliwa, a czasami także i mniej uważna. Dodatkowo, niektórzy z  jej piłkarzy zdają się być kompletnie bez formy. Trent Alexander-Arnold zupełnie nie przypomina chłopaka, który stał się niedawno najlepszym prawym obrońcą na świecie. Virgil van Dijk przestał być nieprzedryblowanym monolitem, a chociażby Roberto Firmino ma w zwyczaju ginąć gdzieś na boisku. Jeszcze bardziej bolesne dla The Reds jest to, iż w bramce nie będzie dzisiaj Alissona. Podopieczni Evertonu nie mogli chyba wybrać sobie lepszych okoliczności na pojedynek z lokalnym rywalem.


Avatar
Data publikacji: 17 października 2020, 9:00
Zobacz również

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.