fot. L’Equipe
Udostępnij:

Allez Calais! Marzeniami po własny finał Mistrzostw Świata

Bajka, opowiadanie, powieść, epopeja – któż z nas nie marzył chociaż raz, by swoim działaniem dać literatom,lub aktualnie bardziej filmowcom, podstawy do utworzenia dzieł mających dać nam nieśmiertelność. Prawdopodobnie nie znajdzie się nikt, kto nie chciałby na kartach utworów Homera, Sienkiewicza czy Sapkowskiego toczyć mężnych bojów i w ten sposób raz na zawsze zmieniać bieg zdarzeń. W XXI wieku w świecie futbolu pojawiło się co najmniej kilku zawodowców, mogących mieć podstawy, aby sądzić, iż za życia zyskali tytuł niezapomnianych. Jednakże dla żadnego z nich nie stworzono do tej pory żadnego rodzaju epopei. Ta niespodziewanie powstała dla amatorów – zwyczajnych, piłkarskich laików grających w Calais RUFC, których epickie boje w Pucharze Francji sezonu 1999/2000 do dziś są w całym państwie określane mianem „l'Incroyable Épopée”, czyli „Niesamowitą Epopeją”.

Gdyby dzisiaj udało nam się ożywić Homera, a następnie nakłonić go do wizyty w Calais to z tego co by tam zobaczył nie mogłoby powstać nic innego niż tragedia. Dziesiątki tysięcy azjatyckich przybyszów szukających lepszego życia w Europie dzień w dzień stara się wykorzystać miasto znajdujące się na północy Francji jako przystanek na drodze do Wielkiej Brytanii. Oprócz kryzysu uchodźczego prawowici mieszkańcy miasteczka regionu Hauts-de-France muszą radzić sobie z problemami, których nie udało się zwalczyć od ponad 17 lat. Otóż mimo iż Calais znane jest w Europie ze swojego portu, targów rybnych, dużego warsztatu tkającego znakomitej jakości koronki, a także wytwórni mniej lub bardziej wyszukanych win oraz szampanów to w całej okolicy, tak jak i generalnie na północy Francji, panuje bardzo duże bezrobocie. Z tego powodu znaczna część osób, które urodziły się nad Kanałem La Manche decyduje się na wyjazd w poszukiwaniu lepszych perspektyw na życie. Z takimi okolicznościami, przed prawie dwiema dekadami, musieli zmagać się mężczyźni regularnie zbierający się na wspólne treningi, a także mecze rozgrywane w krwisto-złotych barwach Calais RUFC. Ludzie pracujący w dzień jako ogrodnicy, załoga promów, obsługa sklepów czy lokalnych restauracji, a nocami zamieniający się w piłkarzy, hobbistycznie robili to co kochali, ale wiedzieli, iż w każdej chwili może zdarzyć się sytuacja, która zmusi ich samych oraz ich rodziny do wyjazdu. Od innych ludzi różnili się jednak wspólną chęcią udowodnienia wszystkim podśmiewającym się z północy rodakom, że człowiek znad belgijskiej granicy również potrafi czynić wielkie rzeczy nawet wobec braku pracy, regularnie brzydkiej pogody oraz... akcentu uważanego przez pozostałych Francuzów za bardzo dziwny.

Pomimo trudnej sytuacji wokół, klub z Calais nigdy nie doświadczył z tego powodu większych problemów natury finansowej, a wszystko za sprawą Ladislasa Lozano – herszta i jednocześnie trenera przepełnionej kolorytem bandy amatorskich piłkarzy. To dzięki działaniom, zasiadającego w miejskiej radzie, Hiszpana z francuskim paszportem zespół posiadał wsparcie zarówno finansowe jak i organizacyjne ze strony lokalnych władz. Chociaż Lozano idealnie wpasował się w struktury zarządzające drużyną to przez długi czas od objęcia posady pierwszego trenera nie był w stanie zameldować swoim przełożonym wykonania postawionego przed nim zadania - awansu do czwartej ligi. Były bramkarz mało znaczących zespołów z niższych lig znad Sekwany do 1999 roku, czyli podczas trwających wtedy już cztery lata, rządów w Calais RUFC nie sprawił, że amatorscy piłkarze niczym w kinematografii nagle stali się wielkimi zawodnikami. Udało mu się za to coś, czego nikt poza drużyną nie był w stanie zauważyć: Lozano zaszczepił w drużynie specyficzną mentalność zwycięzców. Bez względu na wynik i moment rozgrywanego meczu, a także na poziom rywala, Krwisto-złoci zawsze grali tak, jakby walczyli o pełną pulę, a na zegarze wybijała ostatnia minuta doliczonego czasu spotkania. Co więcej, ówczesny 47-latek był w stanie na tyle zreformować plan treningowy, iż fizycznie jego zawodnicy na tle innych zespołów prezentowali się fantastycznie. „Myśmy dosłownie gryźli trawę.” - wspomina w wywiadzie z France Football, Cedric Schille, wtedy bramkarz Calais - „Jak trzeba było to szorowaliśmy tyłkami po ziemi tylko po to, by wiedzieć, że daliśmy z siebie wszystko na co było nas stać w danym momencie”. Byłemu koledze z drużyny w innej rozmowie z dziennikarzami wtóruje ówczesny kapitan Kanarków, Reginald Becque - „Lozano był specyficznym człowiekiem, jednakże to on przekonał nas, iż możemy pokonać każdego i w ten sposób spełnić nasze marzenia. Mimo iż nie mieliśmy wielkich umiejętności, takie nastawienie czyniło cuda...”.

W pojedynkę Ladislas Lozano nie dałby jednak rady sprawić, aby w dłuższym czasie żółte pasy koszulek RUFC przemieniły się w prawdziwe, wywalczone na boisku złoto. Miał on w klubie człowieka, który równie mocno pragnął dokładnie tego samego - Claude Thiriot'a, właściciela i prezesa zespołu z Calais. Thiriot przyjechał na północne wybrzeże w 1968, aby wypocząć podczas wakacji – przyjechał, a następnie zakochał się w mieście tak mocno, iż natychmiastowo przeprowadził się do niego, angażując się jednocześnie w działania lokalnej ekipy. Działacza nie zraziły nawet długi klubu, wynoszące w momencie przejmowania sterów nad zespołem ponad 2 miliony Euro. Niech obrazem poświęcenia wtedy 66-letniego mężczyzny będzie fakt, iż w kilka lat podczas zarządzania klubem, z postawnego faceta, Thiriot stał się chuderlawym, starszym panem, o którego zdrowie poważnie zaczął martwić się jego syn. Długo z poczynań duetu Lozano-Thiriot nie wynikało kompletnie nic, ale miało to się odmienić na rok przed setną rocznicą założenia lokalnej drużyny.

blank
fot. Marzenia, waleczność, odwaga - ideał ekipy Ladislasa Lozano.

"Wystarczy, że raz doznasz lotu, a będziesz zawsze chodził z oczami zwróconymi w stronę nieba, gdzie byłeś i gdzie pragniesz wrócić."

Jak co roku przed rozpoczęciem pucharowej przygody, która dla Calais RUFC miała miejsce już w na przełomie września i sierpnia, tak samo przed pierwszym spotkaniem Coupe de France sezonu 1999/2000 prezes klubu przypomniał piłkarzom, iż te rozgrywki mają być dla nich tak naprawdę zabawą. Zarząd nie mógł,a także nie chciał stawiać przed zawodnikami konkretnych wymagań, ponieważ głównym priorytetem dla Krwisto-złotych były mecze ligowe. W ten sposób ekipa z północy Francji przystępowała do rozgrywek pucharowych na tzw. luzie i dosłownie bawiła się z rywalami z niższych szczebli we wstępnych fazach eliminacji. Miejscowi fani, wiedząc, iż ich drużyna niespecjalnie stawia sobie za priorytet zmagania ligowe, rzadko kiedy fatygowali się na stadion, aby wesprzeć swoich w walce o kolejne rundy Coupe de France. To nastawienie zaczęło się jednak zmieniać, kiedy niespodziewanie Calais raz za razem odprawiało z kwitkiem kolejnych przeciwników. Lokalni kibice coraz częściej szczelnie wypełniali niewielką, bo mieszczącą raptem 500 osób trybunkę nadbrzeżnego stadionu, a prawdziwy szał na Puchar Francji zapanował w mieście w momencie losowania 1/32 finału, w której do RUFC dopasowano występujące na zapleczu Ligue 1, Lille. Goście mogli być nieco zszokowani widząc w momencie przyjazdu całe miasto udekorowane w żółto-czerwone barwy i to prawdopodobnie nieco uśpiło ich czujność. Wobec remisu 1:1 w regulaminowym czasie gry, piłkarze z drugiej ligi byli zapewne przekonani, iż amatorzy padną w dogrywce z wycieczenia, jednak nic z tych rzeczy: nie dość, że Calais przetrwali dodatkowe 30 minut to jeszcze pokonali faworytów 7:6 w serii jedenastek.

W nagrodę Kanarki w następnej rundzie mieli zmierzyli się z również amatorskim, Langon-Castet FC, by po wygraniu tego meczu 3:0 ponownie trafić na przedstawiciela Ligue 2 – tym razem w postaci AS Cannes. Goście, nauczeni wpadką Lille, nie zlekceważyli gospodarzy, jednakże nawet w pełni profesjonalne nastawienie nie dawało oczekiwanych rezultatów, gdyż po 90 minutach na malutkim obiekcie w Calais było 0:0. Jednakże przewaga przyjezdnych w końcu odniosła sukces i po rozpoczęciu dodatkowych 30 minut spotkania, objęli oni prowadzenie. Kiedy większość szalikowców RUFC, prawdopodobnie straciła już wiarę w końcowy sukces na scenę wkroczył ten, dzięki któremu Kanarki w ogóle mogły zacząć marzyć o dobrym rezultacie. Trener Lozano dokonał roszad taktycznych, widząc, iż mimo dobrej kondycji fizycznej jego podopiecznych, nie dają oni sobie rady z zawodnikami Cannes. Krajobraz meczu nagle stanął kompletnie do góry nogami, gdyż to Krwisto-złoci niczym głodne lwy, rzucili się na faworytów. „Nasz szkoleniowiec był wspaniały analitykiem. Zarówno przed meczem, jak i podczas niego potrafił on rozgryźć najtrudniejsze taktyczne problemy, by momentalnie wprowadzić w życie remedium na nie.” - wspomina kapitan Reginald Becque. Spodziewany efekt przyszedł na dwie minuty przed końcem dogrywki, kiedy Calais wyrównało za sprawą pomocnika Christophe Hogarda. W rzutach karnych, niesieni gromkim okrzykiem „Allez Callais, allez Callais!”, czyli „Do boju Calais, do boju!”, piłkarze RUFC nie dali szans swoim przeciwnikom i wygrali 4:2, tym samym wkraczając do najlepszej ósemki pucharu Francji.

"Potrzeba mi wielu ludzi, którzy dysponują nieograniczonymi zasobami niewiedzy na temat rzeczy niemożliwych."

Po tym zwycięstwie część sportowych gazet znad Sekwany zauważyła, iż ktoś taki jak drużyna z Calais w ogóle występuje w rozgrywkach Pucharu Francji i w niektórych wydaniach pojawiły się wzmianki o tym, że zespół Krwisto-złotych rozgrywa dobry sezon, ponieważ przeszedł już wielu rywali w drodze do ćwierćfinału rozgrywek. Tyle, że wraz z pochlebnymi artykułami dołączano wzmiankę, iż kolejny przeciwnik, jakim miał być występujący w lokalnej ekstraklasie RC Strasbourg z pewnością wybije amatorom z głowy jakiekolwiek nadzieje na kolejne niespodzianki. Wszyscy wypowiadający się w tej sprawie eksperci mylili się jednak, gdyż Kanarki niesione niesamowitym dopingiem swoich kibiców, sprawiły sensację i pokonały przyjezdnych 2:1 w regulaminowym czasie gry. Śpiewane tego wieczoru w małym, portowym miasteczku - „Allez Callais!” prawdopodobnie usłyszała całą Francja, ponieważ nazajutrz pod tym hasłem rozpoczął się istny fenomen nazwany później przez brytyjskiego Guardiana -”Calaismanią”.

Christophe Hogard (w środku) strzela bramkę dla RUFC przeciwko Strasburgowi.

Do miasta zaczęły spływać tłumy reporterów, dziennikarzy oraz zwykłych kibiców chcących zobaczyć, gdzie i kto dokonał wydawało się niemożliwego. Kiedy dodatkowo okazało się, iż w półfinale Calais ma zmierzyć się z ówczesnym mistrzem kraju – Girondins de Bordeaux, w kraju zapanowała istna krwisto-złota euforia. Cały naród, co jeszcze kilka miesięcy wcześniej było zupełnie nie do pomyślenia, trzymał kciuki, aby reprezentant północy pokonał faworyta. W tym miejscu naród wchodził do „gry” jak mało kto, ponieważ ówczesny regulamin Coupe de France zakładał ze względów bezpieczeństwa, iż spotkania z takimi zespołami jak Bordeaux nie mogą odbywać się na stadionach nie spełniających konkretnych standardów. Prezes Claude Thiriot został więc zmuszony szukać obiektu zastępczego na ten jeden mecz. W polskich realiach znakomicie zdajemy sobie sprawę, jakiego rzędu jest to wydatek [Patrz. Każdy zespół grający „na wyjeździe” ze względu np. na budowę stadionu – red.], zwłaszcza kiedy związek naciska, aby tymczasowa arena na co dzień gościła kluby z ekstraklasy. Ze względów organizacyjnych Tihiriot zdecydował się na pertraktacje z pobliskim RC Lens, a Ci, czując społeczny nacisk udostępnili swój stadion za niewielką opłatą. Kiedy 12 kwietnia 2000 roku, na Stade Bollaert-Delelis ekipa Calais RUFC wychodziła na mecz wspierana była nie tylko przez prawie połowę populacji własnego miasta [40 000 - red.], zgromadzoną tego wieczora na stadionie w Lens, ale również przez krwisto-złotą rzeszę kibiców zebranych przed lokalnym ratuszem,a także niezliczone miliony czekające przed telewizorami na to co wydarzy się na północy.

Ils sont incroyables!” - „Oni są niesamowici!” - krzyczał następnego dnia z pierwszej strony L'Equipe, określając w jednym zdaniu to co wydarzyło się kilka godzin wcześniej w regionie Haust-de-France. W regulaminowym czasie gry padł remis 0:0, ale to co miało miejsce w dogrywce przeszło oczekiwania wszystkich fanów futbolu. Tego wieczora krzyczała chyba cała Francja – począwszy od kibiców w Lens, przez tłumy na ulicach Calais i komentatora Canal+, aż po zwykłych ludzi w ich mieszkaniach. Z resztą posłuchajcie sami, jak telewizja oraz publiczność zareagowały na gole Cédrica Jandau, Mathieu Milliena oraz Mickaëla Gérarda:

Po zwycięstwie nad Bordeaux radości nie było końca. Cała północ Francji balowała tak, jakby nagle ktoś ogłosił karnawał w tamtym rejonie świata. „Powrót do Calais trwał wieki, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu – wszyscy śpiewaliśmy, krzyczeliśmy i po prostu cieszyliśmy się z tego co udało nam się dokonać.” - wspomina bramkarz Cedric Schille. Kiedy w końcu RUFC zajechali do swojego miasteczka miejscowym imprezom nie było końca. Wpierw wspólne świętowanie przed miejscowym ratuszem, a później spotkania nieco mocniej zakrapiane alkoholem. „Dokonaliśmy czegoś niezwykłego – myśmy po prostu zapisali się w historii pucharu Francji!” - krzyczał pod ratuszem trener Lozano, wiedząc, że Kanarki będą wpisane do ksiąg, jako pierwszy amatorski zespół, który dotarł do finału francuskiego pucharu. Także on najciężej zniósł niekończone się prywatki, trafiając na trzy dni do szpitala pod obserwację, szybko jednak wrócił do siebie i uświadomił swoich zawodników, iż to nie koniec ich pięknej przygody. W mieście niemal z dnia na dzień zaczęto olbrzymie przygotowania do wielkiego święta, które miało odbyć się 7 maja, na kiedy to został zaplanowany wielki finał przeciwko, broniącemu pucharu, Nantes.

"Nasze pragnienia są przeczuciami zdolności, które w nas drzemią - zapowiedziami tego, czego będziemy w stanie dokonać."

Przez następnych kilka tygodni w Calais trudno było spotkać kogokolwiek, kto nie byłby ubrany w krwisto-złote barwy lokalnej drużyny. Wszyscy żyli tym co miało wydarzyć się na początku kolejnego miesiąca na Stade de France – tym razem wszyscy odnosi się dosłownie do całego francuskiego społeczeństwa, wyciągając z niego kibiców Nantes. W calutkim nadsekwańskim kraju już na długo przed ostatnim meczem pucharu nie dało się obejrzeć wiadomości, ani kupić gazety, w której nie informowano o tym, co działo się w tamtym czasie w obozie RUFC. Nagle, zwykli ludzie, grający w piłkę dla przyjemności, zostali wyniesieni do rangi celebrytów, chociaż nadal musieli stąpać mocno po ziemi, chodząc codziennie rano do pracy. Pracy również nie brakowało zarządowi Calais, który stanął przed trudnym zadaniem zapewnienia swoim, biednym kibicom możliwości dojazdu na historyczny mecz. Dowiedziawszy się o tym, iż związek przeznaczył pulę 5 tysięcy wejściówek na poczet fanów RUFC, prezes klubu Claude Thiriot zdecydował się na wynajem, mających być niedługo zdemobilizowanymi, tabuny kolejowe, które później przeszły do historii jako "żółto-czerwone pociągi radości". Taki ruch sprawił, iż bezrobotni ludzie wydający swoistą fortunę na kupno choćby jednego biletu na paryski finał, nie musieli martwić się o transport, mający nie kosztować ich zupełnie nic. Nie trzeba wspominać, iż wejściówki wyprzedały się momentalnie, a ludzie koczowali po kilka dni w kolejce, aby je dostać.

Mimo że większa część z nich, nie miała jakichkolwiek szans otrzymania upragnionych biletów – oni wszyscy stawali w kolejce po to, by pokazać, że północ jest dumna ze swoich synów. Że jest dumna i wierzy, iż oni są w stanie dokonać jeszcze większego cudu. „Szkoda mi Nantes, ponieważ Calais jedzie do Paryża po zwycięstwo. Sądzę, że to co nasi piłkarze pokazali w pucharze Francji zasługuje na nagrodę w postaci awansu do Pucharu UEFA.” - powiedział wtedy dziennikarzowi kibic, stojący bardzo daleko od okienka kasy. Piłkarze nie zamierzali zawieść swoich fanów i dodawali: „Nasze serca są pełne wiary i poświęcenia. Jesteśmy pewni siebie i naszej odwagi – wierzymy w to, iż mamy umiejętności techniczne, wiedzę taktyczną oraz tężyznę fizyczną niezbędną do rywalizacji z profesjonalistami. Mimo to wszystko tak naprawdę zadecyduje się w naszych głowach, a te moim zdaniem mamy znacznie chłodniejsze od ekstraklasowiczów. Jesteśmy więc w pełni przygotowani na to, by wygrać kolejne spotkanie.” - zaznaczał przed wyjazdem na finałowy mecz, napastnik Calais, Mickaël Gérard.

W Paryżu, amatorzy zostali ugoszczeni iście po królewsku, mając okazję przez kilka dni trenować w Clairefontaine, czyli w bazie treningowej reprezentacji Francji. Chociaż Kanarki prawdopodobnie po raz pierwszy i ostatni mieli możliwość przebywania tam, gdzie regularnie ćwiczyły piłkarskie gwiazdy światowego formatu, to nie tracili oni z oczu tego co było najważniejsze – pucharu. Przykład szedł z samej góry, od trenera Lozano, któremu zaproponowano kwaterunek w pokoju zajmowanym wcześniej przez Aimé Jacqueta, czyli szkoleniowca francuskich mistrzów świata, mieszkającego tam rok wcześniej wraz kadrą narodową. Lozano odmówił, zaznaczając, że może i jest w miarę dobrym trenerem,ale Jaquet był kimś niezwykłym. Tym samym trener podkreślił to o czym mówił później na konferencji prasowej na dzień przed spotkaniem: „Normalność, szczerość, brawura, odwaga i pewien rodzaj inwestowania, niewiążącego się z pieniędzmi. Te wartości zostały przez wielu zapomniane, ponieważ są tak zwyczajne i proste. My zachwycamy świat, gdyż je popularyzujemy – i to też jest proste”.

"Marzenia są północą; kiedy się spełnią, musisz skierować się na południe."

Saint-Denis, 7 maja 2000 roku. Wypełniony hukiem tunel prowadzący na murawę Stade de France drży tak jakby były w nim prowadzone prace remontowe z użyciem młotów pneumatycznych. Tak samo drżą i biją serca stojących tam piłkarzy w żółto-czerwonych koszulkach oraz ich kibiców siedzących kilkanaście metrów nad nimi. W końcu arbiter główny daje znak, a jedenastu wojowników w pasiastych strojach przy akompaniamencie ryku tysięcy gardeł wychodzi na arenę walczyć o swoje marzenia. Marzenia, które pozwoliły im nie tylko zapisać się w historii Coupe de France, ale również sprawić, iż za powszechnie wyszydzaną wewnątrz kraju północą, nagle kciuki trzyma cały Francja. Wybija 20:45 – całe futbolowe państwo wstrzymuje oddech: amatorskie, piątoligowe Calais RUFC podejmuje FC Nantes w finale krajowego pucharu. „To było coś wspaniałego.” - mówił France Football, bramkarz Schille - „Nagle orientujesz się, że jesteś na Stade de France, wychodzisz na murawę i śpiewasz na jej środku Marsyliankę. Tego nie da się opisać, chyba, że pojęciem wspaniałego snu”. Ten sen trwał w najlepsze również i podczas finału, a kolorowych odcieni nabrał niespodziewanie w 34. minucie, kiedy to po wrzutce z rzutu rożnego w polu karnym FC Nantes najlepiej odnalazł się Jerome Dutitre, płaskim strzałem posyłając piłkę między nogami Mickaela Landreau. Całe Stade de France oszalało z radości, a wraz z nim cała Francja, zupełnie tak jak niemalże 2 lata wcześniej, kiedy reprezentacja wygrywała Mistrzostwo Świata na własnym terenie. Nieważne czy byłeś biały,czarny, z północy czy z południa – jeśli od małego nie byłeś kibicem FC Nantes to w tamtym momencie skakałeś z radości wraz z ludźmi zgromadzonymi obok Ciebie. Wszystko dlatego, iż zawodnicy, którzy w sumie w swoim życiu najpewniej nigdy nie zarobią 20 milionów Euro, nagle prowadzili w wielkim finale przeciwko ekipie wartej właśnie tyle.

fot. Jerome Dutitre, a w tle ściana niepohamowanej radości po golu dla Calais w finale.

My po prostu czuliśmy, że cały naród jest z nami. Że gramy po zwycięstwo!” - wspomina ze łzami w oczach Cedric Schille. Chociaż na 80-tysięcznym stadionie, teoretycznie zasiadło raptem 5 tysięcy kibiców z Calais to wraz z gwizdkiem kończącym pierwszą część meczu okrzyk „Allez Calais!” niósł się praktycznie z każdego możliwego miejsca, a napędzani tym wrzaskiem RUFC niespodziewanie prowadzili i jak równy z równym walczyli z ekstraklasowym zespołem.

Niestety dla Krwisto-złotych, w drugiej połowie meczu to FC Nantes pokazali pazur. W 50. minucie za sprawą błędów popełnionych przez Calais w środku pola, z bramki wyrównującej mógł cieszyć się Antoine Sibierski. Ten sam człowiek dokładnie czterdzieści minut później wbił sztylet w serce malutkiego klubiku. Już w doliczonym czasie gry Nantes ruszyli z kontrą, doprowadzając do sytuacji sam na sam Erica Carriere – ten czując na swoich plecach obrońcę RUFC runął jak długi w polu karnym kopciuszka, a prowadzący ten mecz, pan Claude Colombo nie miał wątpliwości i podyktował rzut karny. Chwilę później do piłki podszedł Sibierski i mimo, najwyższego wysiłku, broniącego bramki Cedrica Schille, futbolówka po jego rękach wpadła do siatki:

Przegrali mecz, ale wygrali nasze serca.” - mówią tytuły niektórych stron na portalach społecznościowych, tak też było i we wspominanym 2000 roku, kiedy piłkarze Calais zdobyli sympatię nawet samego prezydenta Chiraca: - „W pucharze było tak naprawdę dwóch zwycięzców: na płaszczyźnie futbolowej było nim FC Nantes, jednakże Calais wygrali swoim duchem na płaszczyźnie człowieczeństwa. Chciałbym złożyć drużynie najszczersze wyrazy uznania za to czego udało im się dokonać w tym roku”. Prawdopodobnie tak samo uważał kapitan FC Nantes, Mickael Landreau, który zaprosił kapitana Kanarków, Reginald Becque, by ten wraz z nim podniósł statuetkę Pucharu Francji. Ten moment uchwycili zapewne wszyscy fotoreporterzy zgromadzeni tego dnia na Stade de France, a następnego dnia na okładce L'Equipe nad zdjęciem ukazującym dwóch kapitanów widniał tytuł: „Comme deux vainquereus”, czyli „Zwycięzców mamy dwóch”.

fot. Historyczny gest Mickaela Landreau; obaj kapitanowie wspólnie podnoszą puchar.

Gdyby nie nasze marzenia nie byłoby nas dzisiaj tutaj.” - mówił przed finałem napastnik Christophe Hogard - „Jesteśmy gotowi, by wygrywać kolejne mecze, minimalizować nasze błędy, być na tyle profesjonalni na ile tylko możemy, ale na koniec dnia zawsze zostaniemy amatorami. Co wydarzy się do tego momentu, to się po prostu wydarzy”.

To był nasz finał Mistrzostw Świata. On sprawił, że Calais pojawiło się na futbolowej mapie świata i łatwo z niej nie zniknie. Nie ma znaczenia, że przegraliśmy.” - dodawał po finale jeden z kibiców Calais - „Daliśmy nadzieję wszystkim malutkim klubikom na całym świecie, a mediom wspaniałą historię, która z biegiem czasu przerodziła się w prawdziwą, piłkarską epopeję”.

Konrad Frąc

P.S. Ponoć kiedy wejdziesz na puste Stade de France, to gdzieś tam w tle wciąż słychać okrzyk "Allez Calais!" niosący się po całym obiekcie.

// Za konsultacje w temacie Francji dziękuję Aleksandrze Przeniosło oraz Antoine Blanchet-Querinowi.

// Autorami cytatów w nagłówkach są kolejno: Leonardo Da Vinci, Henry Ford, Johann Wolfgang von Goethe i Albert Espinosa


Avatar
Data publikacji: 8 kwietnia 2017, 15:00
Zobacz również

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.