Rewolucja w niebieskiej części Londynu. Czy niebieskie lwy „zjedzą” ligę angielską?

chelseafc.com

Jak wygląda funkcjonowanie piłkarskich gigantów w okresie popandemicznym? Generalnie nie jest źle, tylko trzeba nieco bardziej zaciskać pasa. No chyba, że drużyna nazywa się Chelsea Football Club – wtedy gadkę o oszczędzaniu można wyrzucić prosto do kosza. Niech świadczy o tym wydanie nieco ponad 200 milionów funtów na sprowadzenie łącznie siedmiu piłkarzy. A rzekomo to jeszcze nie koniec polowania.

Nie bez przyczyny Chelsea jest obecnie ekipą, o której mówi się najwięcej. W miniony piątek w domach jej sympatyków wystrzeliły korki od szampanów. Właśnie wtedy zakończyła się jedna z najdłuższych, a zarazem najgłośniejszych sag transferowych tego lata – w końcu Kai Havertz romansował z The Blues już od kilku miesięcy. Młody Niemiec chciał współpracować z Frankiem Lampardem, a Frank Lampard chciał współpracować z młodym Niemcem. Co więcej, tylko drużyna ze Stamford Bridge mogła sobie pozwolić na tak okazały zakup w dobie okresu postpandemicznego. Czy niebieska koszulka była przeznaczona 21-latkowi? Na to wygląda.

Po przedłużających się z każdym tygodniem negocjacjach, zarząd Londyńczyków dopiął swego. Tym samym, Kai Havertz stał się ich siódmym nabytkiem w jeszcze trwającym okienku. Można zatem powiedzieć, że w zachodniej części stolicy Anglii odrodził się duch transferowego szaleństwa za czasów przejmowania klubu przez Romana Abramowicza. Po raz kolejny nastąpiła pewnego rodzaju rewolucja, a przecież jeszcze nieco ponad rok temu, perspektywy w szeregach The Blues wyglądały skrajnie inaczej.

Symbol rewolucji

Aby opisać nastroje panujące w Chelsea na przestrzeni ostatnich dwóch lat można użyć określenia: „droga z piekła do nieba”. Wszystko zaczęło się w lutym 2019, kiedy otrzymała zakaz sprowadzania nowych zawodników na okres dwóch okienek transferowych. Na dodatek, coraz bardziej prawdopodobna stawała się perspektywa utraty Edena Hazarda, która koniec końców stała się rzeczywistością. Czyli tak: klub stracił swojego najważniejszego piłkarza w całej dekadzie, a co gorsze – nawet nie miał możliwości go zastąpić. Kolejny problem pojawił się latem, bo Maurizio Sarri nie potrafił odnaleźć się na Wyspach, otwarcie potwierdzając, że chciałby wrócić do swojej ojczyzny. Niedługo później został trenerem Juventusu, a przed zarządem klubu z zachodniego Londynu zrodziło się kolejne wyzwanie. Konieczne było znalezienie menadżera, któremu: po pierwsze, sytuacja w klubie nie będzie straszna, po drugie, mimo tych ciężkich czasów będzie potrafił zaproponować jakieś rozwiązanie. Cóż, poszukiwania nie okazały się skomplikowane, ponieważ tylko jeden człowiek był odpowiednim kandydatem na to stanowisko.

Słodko-gorzki posmak miał pierwszy sezon Franka Lamparda w roli menadżerskiej. Prowadzone przez niego Derby osiągnęło bardzo dobry rezultat w Championship, którego owocem była miejscówka w barażach o Premier League. Dodatkowo, Barany w pierwszym starciu wyrzuciły za burtę faworyzowane Leeds. To ten nieco słodszy akcent. Gorzki z kolei stanowiła porażka w finałowym boju z Aston Villą, a tym samym brak awansu do angielskiej ekstraklasy. Mimo wszystko, praca Lamparda została zauważona. No bo trzeba przyznać, że jak na swój debiut w poważnym futbolu, Anglik całkiem nieźle radził sobie dyrygując piłkarzami z zza linii bocznej. Wpoił im filozofię szybkiego, atrakcyjnego dla oka, ofensywnego futbolu i wykreował kilka młodych gwiazd na skalę Championship (choćby Fikayo Tomori, czy Mason Mount). Przemawiały za nim także wyniki, bo Derby po prostu miało całkiem niezły sezon. Niedługo po jego zakończeniu, z legendą The Blues coraz bardziej ochoczo kontaktowali się przedstawiciele jego byłego klubu.

Było to naturalną koleją rzeczy, ponieważ Frank Lampard stanowił jedyny, słuszny wybór na stanowisko trenera Chelsea. Szczególnie, jeśli weźmiemy uwagę sytuację, w jakiej znajdował się klub. Zacznijmy od tego, że to po prostu bardzo inteligentny i rozgarnięty gość – w sensie życiowym oraz piłkarskim. Chelsea zna praktycznie na wylot, grał dla niej przecież przez 13 lat swojego życia. Przez ten okres współpracował z gronem wytrawnych trenerów od których wiele się nauczył. Co jednak najważniejsze – był liderem, a także niezwykle ważną personą w praktycznie wszystkich strukturach klubu. Jeżeli ktoś miał ogarnąć tę niepewność w niebieskiej części Londynu, to tylko Lampard.

Potrzeba wzmocnień

No i ogarnął. Co prawda nie obyło się bez bólu, niekiedy nawet frustracji, ale nikt nie mówił, że będzie łatwo, prawda, panie Frank? Koniec końców, jego Chelsea zanotowała naprawdę świetny wynik, plasując się na czwartym miejscu i kwalifikując do Ligi Mistrzów. Czy ktoś dawał jej na to szanse? Ktoś tak, ale były to jednostki znajdujące się w znacznej mniejszości. Niech świadczą o tym choćby przewidywania ekspertów stacji BBC. Na dwadzieścia cztery predykcje, tylko sześć przewidywało ekipę The Blues w TOP4. Zatem wynik osiągnięty przez młodą ekipę Lamparda bezdyskusyjnie można ocenić jako: powyżej oczekiwań.

Jednak nie wszystko było takie kolorowe, jak sam rezultat końcowy. Gra Chelsea niekiedy przyprawiała trenera oraz jej kibiców o bóle głowy i wieczne frustracje. Szczególnie było to widać w grze defensywnej. Kibice The Blues od dawna przyzwyczajeni byli do solidnej formacji obronnej, która niekiedy stanowiła o sukcesie tego klubu – zwłaszcza za czasów Johna Terry’ego. W tym sezonie regularnie byli rozczarowywani. Ekipa ze Stamford Bridge odnotowała rekordową stratę aż 54 goli. To wynik o jedną bramkę gorszy od najsłabszego sezonu klubu w erze Abramowicza (15/16, 10 miejsce). Największą bolączką Franka Lamparda zdawała się być pozycja lewego obrońcy. Występujący na niej Marcos Alonso jest zawodnikiem o usposobieniu raczej zbyt ofensywnym. Z tego względu zdarzały mu się wpadki, czy też niedopatrzenia w grze obronnej.

Nie popisywali się defensorzy, nie popisywał się także bramkarz. Kepa Arrizabalaga miał naprawdę fatalny sezon, o czym świadczy statystyka procentowej skuteczności obronionych strzałów. W przypadku Hiszpana wynosiła 55,4%. Był to najgorszy wynik w Premier League, ale to nawet za mało powiedziane. Jeden z najdroższych nabytków w historii klubu – biorąc pod uwagę powyższą statystykę – zajął 127 miejsce (na 132 możliwe) w rankingu golkiperów z 7 najlepszych lig w Europie. Jest to wynik zatrważająco słaby, jak na zawodnika klubu takiej rangi. 24-latkowi w trakcie sezonu nie pomagał też brak pewności siebie i jakiś dziwny zanik umiejętności komunikacyjno-przywódczych, których oczekuje się od bramkarza.

Królowie polowania

Kilkanaście linijek wcześniej, sytuację w Chelsea określiłem mianem „drogi z piekła do nieba”. Piekło zdaje się jest już za ekipą z zachodniego Londynu, za to ostatnie miesiące dla wszystkich z tym klubem związanych, to okres usłany różami. Wszystko za sprawą niesamowicie aktywnych działań na rynku transferowym.

Przed objęciem stanowiska The Blues, Frank Lampard odbywał długie rozmowy z zarządem Chelsea oraz Romanem Abramowiczem. Anglik nakreślił pewną wizję, według której chciałby budować swój zespół. Rosyjski właściciel klubu zawsze bardzo cenił sobie zdanie „Lampsa”, a co za tym idzie – ufał mu w wielu kwestiach. Pewne jest to, że zaufał mu także w kontekście przyszłości zespołu, bo – obserwując trwające jeszcze okienko transferowe – zapewnił swojemu pracownikowi wszystkie „narzędzia”, których chciał i których potrzebował.

Angielski szkoleniowiec reprezentuje ofensywną myśl futbolową. W minionym sezonie, Chelsea prezentowała się przyzwoicie, jeśli chodzi o poczynania atakujących, jednak mogło być dużo lepiej. Tego samego zdania był Lampard, który wielokrotnie podkreślał, że czegoś w tym ataku brakuje. Niekiedy nie było sytuacji, niekiedy zawodziła skuteczność, zatem trzeba było szukać rozwiązań. Już w lutym Chelsea zaskoczyła świat sięgając po Hakima Ziyecha z Ajaxu. Marokański „Czarodziej z Amsterdamu” został sprowadzony za bardzo rozsądną cenę, bo za około 36 milionów funtów. Zdaje się, że Londyńczycy ubili niezły biznes – w końcu wszyscy wiemy, jakie podkłady kreatywności drzemią w nogach tego piłkarza. Jeszcze goręcej zrobiło się cztery miesiące później. Futbolowy świat obiegła informacja, że The Blues zakontraktowali Timo Wernera w równie rozsądnej cenie – około 50 milionów funtów. Warto podkreślić, że tylko te dwa transfery były lepsze od kilku poprzednich okienek w wykonaniu The Blues.

Ale to był dopiero wierzchołek góry lodowej. Następny w kolejce po niebieską koszulkę ustawił się Xavier Mbuyamba. Zapewne dla wielu z was jest to zupełnie nowe nazwisko, ale już za jakiś czas możecie usłyszeć wiele dobrego o tym młodziutkim obrońcy. No i wzmocnień formacji defensywnej ciąg dalszy: Thiago Silva, Ben Chilwell, Malang Sarr. Lampard dostał to, czego chciał, z resztą tak samo, jak i kibice jego drużyny. Nagle – desperacko wołająca o pomoc – obrona, na papierze stała się nieco pewniejsza. Jednak prawdziwe apogeum ekscytacji w niebieskiej części Londynu nastąpiło z przyjściem Kaia Havertza. W końcu 21-latek jest uznawany za jeden z największych talentów w europejskiej piłce, a jego nadejście było wyczekiwane od wielu, wielu tygodni. Czy był to ruch konieczny z perspektywy głębi składu? Absolutnie nie, ale Frank Lampard nie mógł zaprzepaścić szansy sprowadzenia takiego piłkarza w momencie, gdy tylko Chelsea było na to stać.

No dobrze, ale skąd na to wszystko pieniążki? Okazuje się, że tak jak na początku zakaz transferowy był dla Londyńczyków przekleństwem, tak teraz – jest wybawieniem. Dzięki niemu w klubowej skarbonce pojawiło się znacznie więcej oszczędności, także można szaleć. Jeżeli dorzucimy do tego wielkie pieniądze za Edena Hazarda (160 milionów euro) i Alvaro Moratę (50 milionów euro), a także fantastyczny zmysł negocjacyjno-finansowy dyrektorki Chelsea – Mariny Granovskai – otrzymamy finansowe eldorado, umożliwiające dokonanie tych wszystkich ruchów. A okienko jeszcze się nie zakończyło…

Rzucenie rękawicy?

Tercet Abramowicz-Lampard-Granovskaia wygrał tegoroczne, letnie okno transferowe. Bezdyskusyjnie i bezapelacyjnie. Nie ma drugiego takiego klubu, który dokonałby tak potrzebnych oraz tak wartościowych wzmocnień. Jakość składu The Blues zostanie w nadchodzącym sezonie podniesiona o przynajmniej jedną klasę. Z tego typu wzrostem jakości wiązać się będą większe oczekiwania, a co za tym idzie większa presja.

Na początku poprzedniej kampanii nie było jej wcale, bo sezon miał być czymś pokroju „okresu przejściowego”. Lampard musiał wyczarować coś z niczego oraz zapoznać się z Premier League z perspektywy menadżera. Obecnie sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Nabrał nieco doświadczenia, a przede wszystkim dostarczono mu praktycznie wszystko, czego potrzebował. Spełniono każde jego życzenie, więc teraz on będzie musiał spełnić życzenia Abramowicza i sympatyków klubu ze Stamford Bridge. Nie będzie to należało do zadań prostych, bo jednej i drugiej stronie marzy się wejście na szczyt.

Wśród ekspertów, czy też obserwatorów Premier League mawia się, że z tymi wszystkimi wzmocnieniami, Chelsea musi celować w tytuł. To na pewno będzie ambicją angielskiego szkoleniowca, jednak najpierw trzeba będzie zmniejszyć tę lukę, która dzieli praktycznie każdy zespół ze stawki od Manchesteru City i Liverpoolu. W ostatnich sezonach można było zaobserwować, jak ci dwaj giganci coraz bardziej odskakują od reszty klubów. Ostatnimi czasy nie było czegoś takiego jak TOP6 – byli The Reds, The Citizens i reszta. W rozpoczynającej się w ten weekend kampanii 20/21 może ulec to zmianie, bowiem Chelsea ma papiery na rzucenie im rękawicy. Czy niebieskie lwy „zjedzą” ligę? Jest to określenie zbyt śmiałe, ale na pewno powalczą o najwyższe cele. Antonio Conte pokazał, że można odmienić drużynę The Blues i osiągnąć z nią sukces. Może teraz kolej Franka Lamparda?

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.


x