Fot. pinterest.com

Długo czekaliśmy na wznowienie Ligi Mistrzów. Najbardziej elitarny turniej, w którym biorą udział kluby ze Starego Kontynentu powrócił i choć nie ma w nim już Jose Mourinho, jego pierwszy sukces w tych rozgrywkach pozostanie niezapomniany. W 2004 roku Portugalczyk wypłynął ze swoim Porto na wielkie wody, przy czym nie dał się pożreć wielkim rekinom futbolu.

Każdy, kto choć odrobinę interesuje się europejską piłką nożną wie, kim jest Jose Mourinho. Z biegiem lat, Portugalczyk stał się naprawdę ważną postacią dla futbolowego świata. Oczywiście, jest kontrowersyjny, ma niewyparzony język, a jego konferencje prasowe są już osławione wśród dziennikarzy, ekspertów, czy kibiców. „Sri championships, sri. Rispekt, rispekt” – to cytat z którego ostatnimi czasy jest najbardziej znany. Dodatkowo, Jose to typ trenera, który bez skrupułów potrafi podejść do ławki trenerskiej rywali, aby podejrzeć ich plan taktyczny. Pełno w nim – często niezrozumiałych – ekscesów, jednak wszystko można mu wybaczyć, gdy spojrzy się na jego gablotę osiągnięć. Tam również jest pełno, ale trofeów, pucharów oraz wyróżnień. A jak to wszystko się zaczęło?

Tłumacz, a przede wszystkim uczeń wielkiego mistrza

Ścieżka piłkarskiego menadżera zdaje się być w teorii bardzo prosta. Najpierw kariera piłkarska, zaliczenie kilku solidnych klubów i najlepiej wygranie paru pucharów. Markę w futbolowym świecie ma się już wtedy wyrobioną, więc pora na kolejne wyzwania – pora na rozpoczęcie pracy szkoleniowej. Oczywiście, wielu świetnych trenerów podążyło tą drogą, ale nie Jose Mourinho. W kontekście jego czasów jako aktywnego zawodnika, niespecjalnie jest o czym mówić. Grał jedynie w krajowych ligach, na pozycji środkowego pomocnika. Za najbardziej znany klub, którego trykot przywdziewał, uznać można Rio Ave. I to właściwie tyle, po około 8 latach zawiesił korki na hak.

W 1992 roku pracy w Lizbonie podjął się Sir Bobby Robson. Legendarny, angielski menadżer został trenerem Sportingu. Niedługo później do jego sztabu w roli asystenta dołączył nie kto inny, a sam Mourinho. W ten sposób rozpoczęła się relacja ucznia z mistrzem, która zaprocentowała w  niedalekiej przyszłości. Konkretnie po dwóch latach, gdy Robson do spółki z Jose przenieśli się do Porto, gdzie zdobyli dwa mistrzostwa oraz dwa Puchary Portugalii. Kolejnym krokiem dla wyspiarskiego szkoleniowca była Barcelona, bo Katalończycy bardzo chcieli nawiązać z nim współpracę po świetnych wynikach z ekipą Dragões. Niekoniecznie dotyczyło to jego asystenta, który nie miał wówczas odpowiedniej reputacji na arenie międzynarodowej. Barca zaproponowała swojemu nowemu trenerowi innego asystenta, ale ten pozostał lojalny w stosunku do Mourinho.

Ówczesny prezes Blaugrany – Josep Nunez – o Portugalczyku mówił per „tłumacz”. Z resztą nic dziwnego, w końcu Jose ze swoją znajomością katalońskiego okazał się bardzo przydatny Anglikowi. Ten pseudonim przylgnął do niego nawet w mediach. Poza lingwistycznymi uzdolnieniami bardzo pomocny był także na boiskach treningowych. Już po śmierci swojego mentora, The Special One wspominał niektóre sesje treningowe:

Pan Robson przychodził na trening i mówił: „Co będziesz robił? Jaka będzie sesja treningowa? Pytam, ponieważ dzisiaj jestem bardziej skoncentrowany na meczu golfa po treningu. Dlatego ty dzisiaj podejmujesz decyzję”.

Sukces goni sukces

„Futbol to moje życie, moja obsesja, moje hobby, mój teatr”. Według tej maksymy żył Sir Bobby Robson. Przez lata obcowania i wspólnej pracy, przekazał ją Jose Mourinho. Portugalczyk w końcu rozpoczął samodzielną karierę szkoleniowca, a jego pierwszym przystankiem stała się Lizbona. W stolicy kraju zakotwiczył dokładnie 20 września 2000. Przygoda nie trwała długo, bo ledwie kilka miesięcy. Zakończona została z powodu rzekomej kłótni z prezesem. Czasem w życiu jest tak, że trzeba zrobić krok w tył, aby później postawić dwa do przodu. Właśnie tak było w przypadku Mou. Kilka miesięcy później po jego usługi zgłosiła się Leiria – siódma wówczas siła ligi portugalskiej. Właśnie w tym klubie Jose osiągnął pierwszy sukces. Pod jego wodzą, zespół zakończył sezon na najlepszym w swojej historii, czwartym miejscu.

Można powiedzieć, że tym osiągnięciem pokazał swój potencjał. Dostrzegli go włodarze Porto, tym samym decydując o jego zatrudnieniu w na początku roku 2002. Tej decyzji chyba nie będą żałować nigdy w tym życiu i jeszcze w kilku innych. No, ale od początku. Swoje pierwsze miesiące pracy, Portugalczyk skwitował mocnym finiszem w ligowych rozgrywkach. Wygrał sześć ostatnich spotkań, jednak jego ekipa zakończyła kampanię ledwie na trzeciej pozycji. O niebo lepiej było w kolejnym sezonie. Jose mógł ułożyć drużynę po swojemu, sprowadził m. in. piłkarzy takich jak Paulo Fereira, czy Maniche. Rezultaty jego pracy było widoczne od razu, Porto w lidze nie przegrało przez 21 spotkań. Łącznie kompletu punktów nie zdobyło tylko siedem razy. Naturalnie, świetne wyniki przerodziły się w sukcesy. Ekipa Smoków była bezkonkurencyjna na krajowym podwórku – zdobyła Puchar Portugalii oraz tytuł mistrzowski. Co więcej, z przewagą 11 punktów nad drugą Benficą.

Większe wrażenie zrobił jednak triumf w europejskich pucharach. Podopieczni Mou podnieśli w górę Puchar UEFA, zwyciężając w finale z Celticiem (3:2). Decydującą bramkę w dogrywce zdobył – także sprowadzony przed tym sezonem – Derlei.

Nieważne jak zaczynasz…

W swoim pierwszym, pełnym sezonie jako główny trener zespołu, Jose zdobył wszystko, co było możliwe. Jego łupem padła potrójna korona: mistrzostwo kraju, puchar kraju i europejski puchar. Niektórzy menadżerowie o taki dorobek walczą przez lata kariery, Portugalczyk zrobił to praktycznie jako świeżak. Już pod koniec sierpnia 2003 mógł wzbogacić swoją prywatną kolekcję trofeów o Superpuchar Europy, jednak lepszy w tym starciu okazał się Milan (0:1).

Małym fail-startem rozpoczęła się także faza grupowa Ligi Mistrzów. Debiutujący w tych rozgrywkach Portugalczyk najpierw zremisował z Partizanem (1:1), a następnie przegrał z Realem Madryt (1:3). Zatem początek europejskiej przygody w sezonie 03/04 nie zwiastował Bóg wie czego. Przegrać trofeum, by później dosyć kiepsko rozpocząć najbardziej prestiżowy turniej klubów ze Starego Kontynentu – no chyba nie tak to sobie wyobrażał wtedy Jose. Jednak ekipa Dragões dość szybko się odrodziła, bo z biegiem kolejnych tygodni zaczęła wygrywać i koniec końców – wyszła ze swojej grupy.

W kolejnej fazie rozgrywek już czekał na nią faworyzowany Manchester United. Było to ciekawe starcie menadżerskie. Z jednej strony doświadczony Sir Alex Ferguson, a z drugiej – dopiero poznający smak fazy pucharowej Ligi Mistrzów – Mourinho. Triumfował ten drugi, wygrywając w pierwszym meczu (2:1) oraz remisując w drugim (1:1). Kluczową rolę w obu pojedynkach odegrał Benni McCarthy, biorąc udział przy wszystkich golach dla Porto (2 gole i asysta).

Przy sukcesach niezbędna jest odrobina szczęścia. Tego nie zabrakło w dopasowaniu par ćwierćfinałowych. Smoki dowodzone przez portugalskiego menedżera trafiły na francuski Lyon. W dwumeczu brylował Deco, strzelając gole i asystując przy trafieniach kolegów. Finalnie, w dwumeczu po raz kolejny lepsze okazało się Porto (4:2). Mou, który przecież dość średnio przywitał się z europejską elitą, wprowadził swoich podopiecznych do półfinału turnieju.

Finał underdogów

Swoją drogą, niesamowicie potoczył się los Deportivo La Coruna. Zanim przeżyliśmy pamiętne comebacki Barcelony, Romy, czy Liverpoolu, ci nieco starsi kibice mogli się zachwycać dokonaniem hiszpańskiego zespołu. Piłkarze z Półwyspu Iberyjskiego otrzymali  srogą lekcję futbolu od broniącego tytułu Milanu, przegrywając w pierwszym meczu ćwierćfinałowym (1:4). W rewanżu odpłacili się pięknym za nadobne, odrabiając straty z nawiązką (4:0). To właśnie oni stanowili kolejne wyzwanie dla Jose i spółki.

Jak wspominałem wcześniej, Derlei zapewnił swojemu trenerowi lśniący Puchar UEFA. Rok później wprowadził go do wielkiego finału Champions League. To właśnie skutecznie wykonany rzut karny zapewnił Porto skromny triumf w potyczkach z Deportivo (1:0). Kluczową rolę przypisać należy również niezawodnemu Deco, który tę „jedenastkę” wywalczył. Piłkarze Smoków z Mourinho na czele stanęli przed najważniejszym meczem na ich ówczesnym etapie kariery.

Gdy myślimy o potencjalnych finałach Ligi Mistrzów, w głowie od razu pojawiają się pewne myśli i spekulacje, dotyczące klubów, które mogą tam znaleźć. Bez zastanowienia wymienia się Barcelonę, Real, Juventus, w tamtych czasach jeszcze na pewno Milan, czy Manchester United. Nie sądzę, aby ktoś się spodziewał tego, że o to prestiżowe trofeum w sezonie 03/04 będzie walczyło Monaco, a także Porto. Cóż, piłka bywa nieprzewidywalna, a i czasem lubi spłatać kibicom nie lada figla.

Mecz ochrzczono mianem „finału underdogów”. Tym lepszym okazali się Portugalczycy. Pewnie zwyciężyli (3:0), a w głównych rolach tego spektaklu wystąpili: Carlos Alberto, Deco i wchodzący z ławki Alenichev. Z resztą, grzechem będzie nie przypomnienie całej jedenastki.

Źródło: transfermarkt.com

„Kocham futbol, ale bycie trenerem to najbardziej samotna praca na świecie. Czasem myślisz, że jesteś sam przeciwko całemu światu” – powiedział w 2004 roku Dick Advocat. Czy Mourinho czuł się wtedy samotnie, tego nie wiem. Wiem natomiast, że miał cały świat europejskich gigantów przeciwko sobie. Przepłynął morze pełne rekinów, nie dał się pożreć, a do tego wrócił z trofeum.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.


x