„Klątwa dziewiątki”, czyli jak spisywali się napastnicy Chelsea w ostatnich latach

Timo Werner w ciągu kilku najbliższych dni najprawdopodobniej zostanie zawodnikiem Chelsea. Z tej okazji, warto przypomnieć, jak środkowi napastnicy radzili sobie z noszeniem trykotu „The Blues” na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat.

Nowa Era

W 2003 roku niebieska część Londynu zaistniała pod znakiem nowej ery. Ery petrodolarów rosyjskiego oligarchy – Romana Abramowicza. Miliarder kupił klub za około 140 milionów funtów, a z racji swojego zamiłowania do futbolu, ten stał się dla niego absolutną perełką. Wielki kapitał dawał Chelsea równie wielkie możliwości. W szeregach „The Blues” rozgorzały ambicje, aby w ciągu kilku lat dorównać rządzącym wówczas na krajowym podwórku Arsenalowi i Manchesterowi United, a przede wszystkim by osiągnąć pozycję europejskiego giganta. Plany tak ogromnego kalibru wymagały poważnych inwestycji, szczególnie w formacji ofensywnej.

Włoskie posiłki

Pierwsze wzmocnienia linii ataku na Stamford Bridge przybyły w postaci Hernana Crespo oraz Adriana Mutu. Dwa transfery napastników w ciągu jednego okienka transferowego? Można było to zinterpretować jako zwarcie szyków bojowych i wysłanie poważnego sygnału do przeciwników. Jak zatem potoczyła się kariera świeżutkich nabytków prosto z ligi włoskiej? Zacznijmy może od tych pozytywnych aspektów. Crespo nie zasłynął niczym szczególnym podczas swojego pobytu na Stamford Bridge. Dobitnie potwierdza to fakt, że jego dwuletnia, londyńska przygoda bywa czasem wręcz zapominana przez kibiców. Mimo tego można stwierdzić, że pod względem jakości występów był to użyteczny nabytek, bowiem w niebieskiej koszulce w 49 meczach, zdobył 20 bramek.

Gole dla Chelsea strzelał także Mutu, jednak Rumun zostanie zapamiętany z czegoś zupełnie innego przez fanów „The Blues”. Do Londynu przybywał już z nadaną mu łatką imprezowicza. Ściągający go do klubu Claudio Ranieri był tego świadom, jednak zarówno piłkarz, jak i jego agent obiecywali poważne postanowienie poprawy. Cóż, nie wyszło. Piłka zeszła dla niego na drugi plan, a priorytetem stały się nocne wypady do klubów, alkohol, kobiety, czy nawet narkotyki. Najdroższy rumuński piłkarz swój dorobek strzelecki w Anglii zamknął na liczbie 10 goli.

Dwie legendy

Chelsea sezon po wielkim przedsięwzięciu Romana Abramowicza zakończyła na bardzo dobrym, drugim miejscu w lidze. To jednak nie sprostało ambicji rosyjskiego miliardera. Do klubu w glorii chwały – po zdobyciu z FC Porto pucharu za triumf w Champions League – przybył Jose Mourinho, a wraz z nim kolejni snajperzy. Tym razem padło na Mateję Kezmana i Didiera Drogbę – piłkarzy, których transfery odbiły się szerokim echem w murach Stamford Bridge. Ten pierwszy wymieniany jest jako jeden z najgorszych napastników, jacy kiedykolwiek zakładali niebieski trykot londyńskiego klubu. Przybyły w parze z Arjenem Robbenem z holenderskiego PSV Eindhoven, w 25 meczach zaledwie 4 razy trafił do siatki rywali, czym walnie przyczynił się do popularyzacji legendy o „klątwie numeru 9” w drużynie Chelsea.

Drugi z kolei stał się jedną z tych właściwych legend klubu. Łącznie rozegrał 381 spotkań, w których strzelił 164 gole, a także wykonał 86 ostatnich podań. Jednak przede wszystkim trofea definiują jego epizod w ekipie „The Blues”, a tych było co nie miara. 4 Mistrzostwa Anglii, 4 Puchary Anglii, 4 Superpuchary Anglii, 3 Puchary Ligi, a także klejnot koronny – zdobyte w 2012 Champions League, w finale którego doprowadził do dogrywki i wykonał decydujący rzut karny. Iworyjczyk bezapelacyjnie zasłużył na miano jednego z najlepszych nabytków, a także najlepszego napastnika w historii Chelsea.

Wielkie oczekiwania

Pierwsze lata kadencji Abramowicza zaowocowały sprowadzeniem do klubu: totalnego niewypału, niesfornego lekkoducha, użytecznego napastnika i prawdziwej bestii pola karnego. Bilans ten można podsumować słowami „jako tako”, zawsze mogło być gorzej. Jednak z upływem miesięcy i kolejnych okienek transferowych… no właśnie, było gorzej. W 2006 roku na Stamford Bridge zawitała prawdziwa bomba transferowa. Zdobywca Złotej Piłki, pogromca najlepszych, włoskich defensyw, lis pola karnego – Andrij Shevchenko. Oczekiwania wobec Ukraińca były bardzo duże, szczególnie biorąc pod uwagę kwotę transferu, która wynosiła ponad 40 milionów euro, co – jak na „tamte” czasy było dość pokaźną sumą.

Jednak „Scheva” nie sprostał ciążącej na nim presji. W 48 meczach Premier League, do siatki rywala trafił zaledwie 9-krotnie. We wszystkich rozgrywkach wystąpił 77 razy, a jego bilans strzelecki zamknął się na 22 bramkach. Trzeba przyznać, że były to liczby dość rozczarowujące na napastnika takiej klasy. Napastnikowi nie pomógł nawet powrót w dobrze znane mu strony –na wypożyczenie do Milanu, w konsekwencji czego zakończył swój pobyt w Londynie.

Kolejnymi środkowymi napastnikami, sprowadzonymi do Chelsea byli Claudio Pizarro i Franco Di Santo. W przypadku obu piłkarzy, pobyt na Stamford Bridge uznać należy za srogi niewypał. Co ciekawe, Di Santo otrzymał na koszulce pechowy numer 9, który ewidentnie go przerósł.

Przebudzenie?

O Romanie Abramowiczu można powiedzieć wiele pozytywnych rzeczy, jednak nie można rzec, że jest cierpliwy. Ba, po odejściu z klubu Jose Mourinho, Rosjanin zasłynął wręcz ze swojego skrajnego braku cierpliwości do zatrudnianych menedżerów, czego konsekwencją było przylgnięcie do jego ”dziecka” łatki klubu, który zmienia trenerów jak rękawiczki. I faktycznie tak było. Ci przychodzili, by po kilku, kilkunastu miesiącach odejść. Wraz z nimi, w Chelsea pojawiały się nazwiska nowych napastników. Można powiedzieć, że Nicolas Anelka przerwał chwilowe niepowodzenie „niebieskich” w kontraktowaniu tych najbardziej ofensywnych graczy. Francuz stworzył zabójczy duet z Didierem Drogbą, a nawet zdobył nagrodę dla najlepszego strzelca Premier League w sezonie 2008/2009.

Powtórka z rozrywki

Końcówka pierwszej dekady XXI wieku należała jednak do Fernando Torresa – Hiszpana, który wówczas jako piłkarz Liverpoolu, uznawany był za jednego z najlepszych środkowych napastników w Anglii. Jego poczynania i rozwój na tle piłkarskim nie umknęły uwadze Romana Abramowicza, który w 2011 roku zdecydował się rozbić bank i wyłożyć na „El Nino” 50 milionów funtów. Można powiedzieć, że powtórzyła się historia sprzed kilku lat, z Schevchenką w roli głównej. Zawrotna kwota pieniężna oferowana za wybornego napastnika, wielkie oczekiwania, równie wielka presja ciążąca na zawodniku i… znowu klapa.

Torres od samego początku nie potrafił zaaklimatyzować się w Chelsea. Swojego pierwszego gola strzelił dopiero po 734 minutach występów w niebieskiej koszulce (z numerem 9 na plecach!). Co prawda został zapamiętany dość ciepło przez sympatyków „The Blues” – głównie za udział w zwycięskiej kampanii Champions League i gola strzelonego w półfinałowym meczu z Barceloną – jednak ośmielę się stwierdzić, że wielu z nich oczekiwało po Hiszpanie dużo, dużo więcej. Konsekwencją – momentami zatrważającej nieporadności Fernando Torresa w polu karnym rywali – były w miarę udane eksperymenty z Danielem Sturridgem, a także Samuelem Eto`o.

Dwóch Hiszpanów, tak bardzo od siebie różnych

W 2014 roku do klubu powrócił Jose Mourinho z jasnym i sprecyzowanym planem. Kupić Cesca Fabregasa, kupić dobrego napastnika i wygrać trzeci tytuł Mistrza Anglii. Plan został dopracowany do perfekcji, a brakującym elementem układanki był Diego Costa – kolejny hiszpański napastnik. Do pierwszego zespołu wszedł bez żadnych kompleksów. Sprawiał wrażenie tarana i siał popłoch w defensywie przeciwników. 26 spotkań ligowych i 20 goli. Bilans rasowego snajpera i jednego z filarów końcowego sukcesu Chelsea. W kolejnych sezonach Diego dorzucał kolejne bramki. Łącznie, w ciągu trzech sezonów gry dla „niebieskich” zdobył ich 58. No właśnie, tylko trzech sezonów. Mimo świetnych liczb i dobrych relacji z kibicami, Antonio Conte – kolejny menadżer londyńskiego klubu „nie nadawał na tych samych falach” z Hiszpanem, przez co ten zmuszony został do szukania sobie innego klubu.

Włoski trener w miejsce Costy sprowadził kolejnego gracza z Półwyspu Iberyjskiego, Alvaro Moratę. Młody snajper dał się poznać światu dobrymi występami w Realu Madryt, czym przekonał do siebie włodarzy Chelsea. Jednak przypisano mu numer 9, a klątwa zamieszkała na Stamford Bridge zebrała kolejne żniwa. Morata, mimo mocnego początku zawodził z każdym kolejnym meczem. Często sprawiał wrażenie nieprzygotowanego pod kątem psychicznym do gry w lidze pokroju Premier League. Seryjnie marnował okazje podbramkowe, seryjnie przegrywał pojedynki z defensorami, a do tego często dyskutował z sędziami. Wykreował negatywny obraz napastnika. Nie pomogła nawet zmiana numeru na 29.

Zmiana strategii

Doszliśmy do teraźniejszości. Sezon 2019/20. Trudny czas dla Chelsea Londyn w związku z zakazem dokonywania transferów, a stery szkoleniowe obejmuje Frank Lampard – legenda i zarazem najlepszy strzelec w historii klubu, mimo, że wciąż jeszcze bardzo niedoświadczony menadżer. „Niebiescy” zawsze słynęli z wydawania potężnych sum wyjętych z portfela Romana Abramowicza. W obliczu banu transferowego nad klubem pojawiły się dość szare chmury, zwiastujące co najmniej lekki deszcz, a sytuacja wymagała od zarządu zmiany strategii funkcjonowania klubu.

Zamiast transferów za wielkie pieniądze, w klubie pojawiła się młodzież. Młodzi absolwenci akademii piłkarskiej „The Blues” od samego początku rozgrywek wnieśli powiew świeżości do zespołu. Jeden z nich to angielski napastnik – Tammy Abraham. Można powiedzieć, że 22-latek powoli zwycięża w pojedynku z słynną już klątwą numeru 9. W bieżących rozgrywkach z tą cyfrą na plecach strzelił 13 bramek. Oczywiście może być ich więcej, ponieważ powrót Premier League zbliża się wielkimi krokami. Postawa Abrahama w kampanii 19/20 czyni z niego godnego pretendenta do walki o miejsce w podstawowej jedenastce na następny sezon, a wszystkie znaki na niebie wskazują, że walkę tę stoczy z Timo Wernerem.




Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.


x