Bartosz Gleń: W życiu najbardziej zaskakuję sam siebie

fot. archiwum prywatne Bartosza Glenia

Bartosz Gleń, dziennikarz i komentator Canal+ sam o sobie mówi, że jest raptusem, a spokój odnajduje w muzyce. Nam opowiedział jak to się stało, że został dziennikarzem. Wspomniał o pocztówkach do Ajaxu i Glasgow Rangers, o wyjeździe do USA i stwierdził, że w życiu zawsze potrzebny jest stres i spokój. A piłka nożna zawsze będzie pasją.

Leszek Urban – PiłkarskiŚwiat.com: Dlaczego dziennikarstwo? Jak to się zaczęło?

Bartosz Gleń – Canal+Sport: Odkąd pamiętam chciałem komentować mecze. Nie wiem kiedy to się dokładnie narodziło, ani jakie były tego okoliczności, ale coś było takiego, że ciągle chodziło mi to po głowie. Pamiętam takie pierwsze przymiarki, jak spotykałem się z kumplami, czy sam grałem w FIFĘ, czy Sensible Soccer i wcielałem się w rolę komentatora. Nie wiem dlaczego, jak i po co, ale miałem takie wariację, że wizualizowałem jak to jest, gdy komentuje się mecze. Myślę, że wtedy się to narodziło. 7-8 klasa podstawówki.

Wiem, że próbowałeś również grać w piłkę, ale zostało to przystopowane.

No nie byłem zbyt utalentowanym graczem, trzeba sobie to jasno powiedzieć. Próbowałem kopać, a nie grać, bo tak to muszę nazwać. Natomiast do poważnej gry było mi bardzo daleko. Wolałem inne dyscypliny niż piłka nożna.

Zacząłeś wysyłać pocztówki. Między innymi do Ajaxu czy Glasgow Rangers.

Tak, tak. To były piękne czasy. Zdaje się, że była to końcówka lat 80-tych jak tak sięgam pamięcią. Mieszkałem wówczas w Ustce wraz z rodzicami w pewnym pięknym czteropiętrowym bloku. Gdzieś usłyszałem, że są w Europie kluby, które odpisują na jakieś prośby lub oddają jakieś swoje rzeczy, po wysłaniu im czegoś wartościowego ze swojej strony. Wyglądało to tak, że prosiłem rodziców o kopertę i znaczek, a do środka wsadzałem widokówkę z Ustki. Do tego jakieś dwa – trzy zdania, tak aby pozdrowić ludzi w Ajaxie czy Rangers. Potem dzień w dzień chodziłem wokół skrzynki na listy i wypatrywałem listonosza. Czy w końcu przyjdzie? Czy coś przyniesie, a jak już, to co przyniesie?

Aż pewnego dnia, ta charakterystyczna brązowa koperta pojawiła się w skrzynce. Była tam taka pieczątka, że to jest to, na co ja czekam. Wówczas w Polsce nie było tych brązowych kopert. To był taki swoisty rarytas, powiew Zachodu. I kiedy tylko zauważyłem tą kopertę, to radość ogromna malowała się na mojej twarzy. Podskakiwałem, robiłem pajacyki. Samo dobro się w człowieku budziło. Czasami też rodzice mnie informowali, że coś do mnie przyszło, ale robili to z taką nutką tajemnicy.

Dla dziecka to była wielka rzecz.

Tak, to były inne czasy. Małe radości wówczas jakoś bardziej nas cieszyły.

Czas mijał, a Ty w pewnym momencie wyjechałeś do USA…

Dokładnie tak. Powody były dwa: poznać świat i zarobić pieniądze. Tak naprawdę były to wyjazdy cykliczne pomiędzy latami 2003 – 2007. Rok w rok, po pięć – sześć miesięcy. Studiowałem wówczas zaocznie w Poznaniu i zarabiałem na czesne. Ta Ameryka mnie chwyciła. Nigdy nie ukrywałem, że mi tam bardzo się podobało. Wybrałem sobie na początek takie miejsce – Cape Cod, to po polsku oznacza Półwysep Dorsza. To miejsce leży niedaleko Bostonu, tak więc fajnie udało poznać się okolice tego miasta.

Nauczyłem się dużo o baseballu, bo często oglądałem go z tutejszymi mieszkańcami. I muszę przyznać, że ten odbiór był wtedy bardzo zajmujący. Akurat toczyła się rywalizacja pomiędzy Boston Red Sox z NY Yankees. Nie krzywdząc tutaj nikogo, to nie wiem, czy jest bardziej zajmujący mecz od tego starcia. To są dwa światy, dwa zupełnie inne spojrzenia i cała Ameryka tym żyła. Ja też to chłonąłem i muszę powiedzieć, że fajnie się bawiłem oglądając te mecze. Ponadto poznałem też trochę Florydy. Popracowałem, znalazłem znajomości, także o USA mogę mówić dobrze i bardzo dobrze.

Powrót do Polski, to powrót za marzeniami?

Tak, coś jest na rzeczy. Nie wygasiłem sobie tamtych wspomnień. W Stanach to było tak, że w poniedziałek mówiłem sobie, że nie wracam do Polski, a we wtorek jednak chciałem wsiąść w samolot. Siedziało we mnie to dziennikarstwo sportowe. Ciągle myślałem, że chciałbym jakiś mecz skomentować. I pierwszym przystankiem było nSport+. Miałem w telefonie kontakt do Bożydara Iwanowa, który ugościł mnie w Polsacie, gdy pisałem pracę magisterską. Zadzwoniłem więc i zapytałem wprost, czy jest jakaś robótka. On mnie skierował właśnie do nSport +. Była to stacja, która dopiero raczkowała. Szefem był wówczas Grzegorz Płaza. I zaprosił mnie do współpracy. Powiedział – przyjedź, zobaczymy co umiesz.

I nastąpił debiut z odtworzenia.

Złe jest to, że ja nie pamiętam tego meczu. Ale było wszystko! Od paraliżu psychicznego, o którym mówił Marek Papszun przy okazji pierwszego meczu Rakowa w Ekstraklasie po fascynację, ekscytację, entuzjazm, jakiś taki wigor, trochę przerażenia. Towarzyszyły mi wówczas skrajne emocję w tej relacji.

A jak się przygotowałeś do komentowania? Tony notatek czy raczej z głowy próbowałeś mówić?

Ja nie zmieniam jednej rzeczy. Od lat robię to tak samo. Jednak kartka A4, podzielona na połowę. Na górze jedna drużyna, a na dole drugi zespół. Składy, kilka informacji taktyczno-technicznych, liczbowych i kilka stricte piłkarskich dotyczących zawodników. Zawsze komentując czy to z dziupli, czy ze stadionu posiłkuje się tą kartką. No i plus to, co oczywiście zostało w głowie.

Przyszła fuzja z Canal +…

W 2013 r. gdy łączyły się platformy, to siłą rzeczy powstała jedna duża redakcja. Ja znalazłem się w tej grupie i miałem rozmowę z Tomkiem Smokowskim. Powiedział mi, że muszę sobie zasłużyć na to, żeby komentować mecze w Canal+. Wziąłem sobie te słowa do serca. Bardzo Smoka szanuje i szanowałem. Wiedziałem, że to jest facet, który czuje sport i telewizję. Więc jeśli on tak mówi, to trzeba było się cały czas rozwijać. To, że w Nsport komentowałem Ligę Mistrzów to nie oznacza, że mogłem obrosnąć w piórka. I tak jak w piosence New Kids on the Block – Step by Step, aż do komentowania Ekstraklasy.

Komentarz w duecie czy jednak solo?

Ja lubię mieć człowieka obok siebie. Lubię dialog w czasie transmisji, lubię zaczepić czasem tego eksperta. Lekko go napuścić, nawiązać jakąś konwersację czy dysputę. Myślę, że komentowanie w pojedynkę nie jest czymś, co mnie fascynuje. Więc jeśli ktoś mnie pyta, to zdecydowanie duet. Są inne spojrzenia na piłkę, można się posprzeczać czy też wychwycić coś więcej. Uważam, że ludzie też lubią posłuchać jak jest takie małe gadu-gadu.

Jak reagujesz na wpadki? Jest to: kurde jak ja mogłem się tak pomylić? Czy jakiś inny sposób?

Wiesz co, cały czas jest jakaś refleksja. Takie samobiczowanie się. Myślę, że radzę sobie z tym lepiej niż kiedyś. I nie chodzi o to, że się nie przejmuję, ale mam większy dystans do tego co robię. Mam pełną świadomość, że nie jestem nieomylny i zawsze mogę się potknąć i pomylić. Wpadek przeżyłem wiele, a drugie tyle jeszcze przede mną. Jednak trzeba podejść do sprawy na wesoło. Powiedzieć sobie, że jak się mylę, to wynika to emocji, a nie z nieprzygotowania. Pamiętam jak przy okazji meczu Lecha z Koroną wyszedł mi taki nowy piłkarz. Połączenie Spychały z Puchaczem dało wówczas Spychacz. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale biorę to na klatę. Wyszło jak wyszło, ale tak się dzieję. Po prostu. Kiedyś widziałem piłkę w sieci, chociaż ona ewidentnie była obok. Śmialiśmy się wtedy z Wojtkiem Jagodą.

Właśnie! Z Wojciechem Jagodą jesteście niemal nierozłączni.

Dużo było tych wspólnych meczów. Z Wojtkiem mam mnóstwo przeżyć, wspomnień i różnych historyjek. Najbardziej to chyba ten Szczecin, bo to daleka droga. Jest kiedy pogadać i wymienić poglądy. Moja współpraca z Wojtkiem to kawał opowieści. Najpierw w nSport+, a teraz w Canal+. Nie zawsze się zgadzamy, ale się szanujemy. To jest najważniejsze, bo obaj mamy specyficzne charaktery. Dziś bardzo sobie chwalę pracę z Wojtkiem, bo mimo wszystko to warto być po prostu sobą. Nikt nie jest akuratny, jak to się mówi. Mam również nadzieję na to, że Wojtek będzie pasażerem podróży szlakiem “Młodych Wilków”. Obiecali mi to chłopacy ze Szczecina, gdy tylko wróci normalność.

Trafiłeś do Ligi+Ekstra. Jak to się odbyło i kiedy się dowiedziałeś, że będziesz następcą Andrzeja Twarowskiego?

Niczego nie zakładałem i w ogóle się nie spodziewałem. Spadło to na mnie niczym grom z jasnego nieba. Na przełomie września i października zadzwonił do mnie Michał Kołodziejczyk i rzucił mi takie hasełko. Pierwsza moja reakcja to skołowanie. Nie zakładałem takiej pozycji w moim scenopisie dziennikarza sportowego. Ale człowiek powinien godzić się na wyzwania i szukać jakiś nowych rzeczy. Nie musiał mnie Michał długo przekonywać. Po kilkuminutowej naradzie z nim oraz z Piotrkiem Małkowskim uznaliśmy, że działamy!

To bardziej awans czy bardziej wyzwanie?

Wiesz co, ja nie umiem tego doprecyzować. Myślę, że tak naprawdę jest to wszystko po trochu. Jest w tym nutka wyróżnienia. To wyzwanie. Jest to jakaś nowa droga w tym moim dziennikarstwie sportowym. Taka wielowymiarowa rola, której nie oczekiwałem.

Rozumiem, że przed pierwszym programem odbyła się rozmowa z Andrzejem Twarowskim?

Kiedy pojawiła się ta propozycja i dałem sobie chwilę do namysłu, to zadzwoniłem do Andrzeja. Chciałem się z nim podzielić swoją emocją, dowiedzieć się co on na to. Czułem, że facet, który jest symbolem tego programu powinien to po prostu wiedzieć. To on wywindował go na ten wysoki poziom i zrobił z Ligi+Ekstra mega rozpoznawalne medium. Powinien wiedzieć, że pojawił się nowy ludzik. Miałem do niego kilka pytań, takich pomocniczych o kwestię, w których chciałem aby pomógł mi je rozwiązać.

Pierwsza chwila w studio – na spokojnie czy raczej na żywioł?

To była gonitwa myśli. Ja jestem raptusem. Człowiekiem, w którym cały czas buzują emocję. Nie wiem czy jest chwila, w której się uspokajam. Chyba tylko wtedy, kiedy śpię. Zastanawiałem się jak to wszystko przejść. Połapać kamery, wypowiedzi ekspertów. Współpraca z Krzyśkiem. Mimo, że jestem już tyle lat w telewizji, to czułem się jak taki początkujący golfista na dużym polu golfowym. Nie bardzo wiedziałem, które kije dobrać, ile siły przyłożyć do tego uderzenia. Duże wyzwanie i stresik połączony z adrenaliną.

Jak bardzo zmieniła się praca w czasie pandemii?

Ja najbardziej ubolewam nad tym, że nie jeżdżę nie stadiony. Że siedzę w dziupli. Bardzo lubiłem te podróże na mecze, dyskusję. Siedząc w dziupli też znajduje jakąś realizację swoich pasji, ale nic nie zastąpi stadionu. Brakuje spotykania z pracownikami klubu, z piłkarzami. Możesz zaobserwować ich reakcję. Szukasz odpowiedzi na pytania przed meczem, bo one zawsze są. Na stadionie inaczej wygląda zachowanie zawodników. Sam to inaczej odbierasz. Zdecydowanie więcej widać niż w telewizorze. Wyłapujesz więcej i dostajesz więcej. Czujesz się częścią tego wszystkiego. Miejmy nadzieję, że szybko wrócimy my, ale też szybko wrócą kibice. Bo publiczność jest po prostu niezbędna, żeby to wydarzenie sportowe było jakoś fajnie odbierane.

Czy Ciebie cokolwiek jeszcze zaskakuje w pracy dziennikarza/komentatora?

Wydaje mi się, że najbardziej w tym wszystkim to zaskakuje sam siebie. Bo ma wrażenie, że cały czas mam w sobie tego dzieciaka, który jak przychodzi mecz, to po prostu to przeżywa. Analizuje i zadaje sobie mnóstwo pytań. Czekam niecierpliwie na to, aż ten mecz się zacznie. I to jest w tym wszystkim takie najbardziej inspirujące. Niezależnie czy to mecz ligi polskiej czy niemieckiej. Za każdym razem jest we mnie element takiej frajdy. Co do samego meczu, to nigdy nie ma nudy. Każdy mecz jest inny. Nie ma mowy o żadnej stagnacji i takiej spokojnej pracy. Ja tak przynajmniej nie umiem do tego podchodzić.

Komentujesz mecze Ekstraklasy i Bundesligi. Z Twojego punktu widzenia, którą ligę trudniej komentować?

Na pewno się nad tym zastanawiałem. To są zupełnie inne ligi. Liga polska jest taką ligą, którą umiejętnie trzeba wypełniać treścią. Nie jest tak, że możesz się skupić na samym komentowaniu. Chociaż zdarzają się wyjątki. Jako komentator masz wrażenie, że musisz pójść dalej. Sięgnąć po jakieś opowieści taktyczno-analityczne. Poprowadzić dialog z ekspertem. Niekiedy wręcz musisz odegrać rolę nieco groteskową i zakpić z tego meczu, ale tak żeby nie przesadzić. Jest cienka granica pomiędzy tym aby mecz obśmiać, a w nieco zabawny sposób go opisać. Generalnie chodzi o to, żeby odnaleźć w tym rozrywkę. Dla siebie, ale nade wszystko dla odbiorcy. Natomiast Bundesliga jest zdecydowanie szybsza. Kiedy wszystko się układa, to głowa jest zajęta emocjonalną narracją, że nie zajmują cię dodatkowe rzeczy.

Muszę zahaczyć o muzykę. Co ona tobie daje?

Spokój. Pierwsza myśl to spokój. Odnajduję jakąś taką harmonię słuchając muzyki. Ja w sumie jestem otwarty na różne rodzaje muzyki. Najczęściej relaksuje się słuchając Anjunadeep. Wielu twórców tutaj trafia, to jest taka duża rodzina, gdzie się gra właśnie taką chillout-ową i deep-ową muzykę. Nie ukrywam, że często tam zaglądam. Ale mam też znajomych, którzy słuchają rocka, metal i od czasu do czasu zabiorą mnie na koncert. Odkrywam w sobie cały czas nowe brzemienia.

Na Twitterze pochwaliłeś się płytą Westbama.

Stare dzieje. Płyta Westbama, to pierwsze dyskotekowe pląsy w wieku dojrzewania. Kojarzy mi się to z Ustką, latem, zachodami słońca. Duża nostalgia jest z tym związana.

Jakie masz cele na przyszłość?

Nie jestem człowiekiem, który planuje sobie coś z dużym wyprzedzeniem. Nie mówię, że żyje z dnia na dzień. Koncentruje się na tym, aby rodzinka była szczęśliwa. Żeby dzieci ogarniały podstawowe rzeczy. Natomiast zawodowo chcę odnajdywać cały czas pasję. Myślę, że ten stres też musi być odczuwany. Bo wtedy ma się porównanie, kiedy jest relaks, a kiedy stresik. Nie bardzo rozumiem jak ludzie mówią, że się nie stresują i mają takie pogodne życie. Oni nie znają tej drugiej, skrajnej emocji. Mój plan to cieszyć się pracą i każdym zadaniem i szukać w tym wszystkim rozrywki i satysfakcji. Cieszyć się tym, gdzie życie mnie doprowadziło.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.


x