blank
fot. fot. football.london
Udostępnij:

Londyńskie thrillery, zaskakująco dobra Aston Villa i wielki pech Liverpoolu – podsumowanie 5. kolejki Premier League

Przed przerwą reprezentacyjną, kibice sympatyzujący z Premier League łapali się za głowę w szoku i niedowierzaniu. Przez pryzmat tamtej szalonej kolejki apetyty zostały zaostrzone, szczególnie na kolejne niezwykłe rezultaty i grad goli. Jednak stwierdzenie, że w miniony weekend na angielskich boiskach było jakoś tak… nieco bardziej zwyczajnie, nie będzie czymś mijającym się z prawdą.

Zabrakło w szczególności tego gradu goli. W poprzedniej serii gier było ich aż 41, a teraz bilans wyniósł „zaledwie” 28. Można zatem dywagować, czy piłkarze już się po prostu wystrzelali, czy grali w jakiejś niesprzyjającej aurze? Oczywiście żarty na bok, bowiem wynik z zakończonej już kolejki i tak należy do kategorii tych bardzo przyzwoitych. Szczególnie, gdy weżmiemy pod uwagę choćby to, że doświadczyliśmy zjawiska w tej kampanii nikomu nieznajomego – bezbramkowego remisu. Co jeszcze zaserwowała nam Premier League w miniony weekend?

Derby przez wielkie D (Everton vs Liverpool)

W poprzednim sezonie, kiedy już wznowiono rozgrywki po pandemicznej przerwie, a oba zespoły spotkały się na Goodison, derby Merseyside były nudne jak flaki z olejem. Piłkarze chyba chcieli w jakiś sposób zrekompensować to kibicom, no i się udało.

Liverpool wyprowadził cios już w pierwszej akcji meczu, a Everton skontrował kwadrans później. Boisko musiał opuścić kontuzjowany van Dijk, a po stronie The Toffees w drugiej połowie zabrakło Colemana. Salah z Calvertem-Levinem urządzili sobie pojedynek strzelecki – ten pierwszy strzelił swoją 6 bramkę, a ten drugi 7. Nie obyło się bez czerwieni w momencie, gdy Richarlison totalnie stracił rozum i za brutalny faul na Thiago wyleciał z boiska. No i truskawka na torcie w doliczonym czasie gry. Gol dla Liverpoolu, centymetrowy spalony Sadio Mane, konsultacja z VARem, a w konsekwencji podział punktów oraz wielkie rozżalenie kibiców The Reds. Po pierwsze, ze względu na pechową końcówkę, a po drugie, przez stratę van Dijka. Holender może nie zagrać już do końca sezonu, co dla jego zespołu będzie wielkim bólem głowy.

Finał Ligi Mistrzów 2005, to nawet nie jest on (Tottenham vs West Ham)

Czy przypadkiem nie cofnęliśmy się do roku 2005? Pamiętacie Stambuł, wielki finał Ligi Mistrzów, wiadomo – Milan prowadzi do przerwy z Liverpoolem (3:0), by w drugiej połowie roztrwonić trzy bramki przewagi. Rzekomo nic nie dzieje się dwa razy, ale mawia się też, że wyjątek potwierdza regułę.

Tak było w tym przypadku. Piłkarze Tottenhamu wcielili się w rolę Milanu, ich oponenci z West Hamu doskonale odwzorowali Liverpool. Po 10 minutach gospodarze prowadzili już (3:0), a chwilę później zdawało się, że Harry Kane zamyka ten mecz. Nic bardziej mylnego. Zawodnicy The Hammers postanowili zafundować swoim kibicom prawdziwą huśtawkę emocjonalną – od boleści przez ¾ meczu do ekstazy w jego końcówce. Sygnał do odrabiania strat dał Balbuena w 82 minucie, 180 sekund później pechowo interweniował Sanchez. Gdy zdawało się, że próba powrotu do żywych została okiełznana, Manuel Lanzini odpalił prawdziwie podkręconą petardę. Koniec końców, derby Londynu zakończyły się remisem – pechowym dla Mourinho, a diabelnie szczęśliwym dla Moyesa. Chyba nie o takim powrocie marzył Gareth Bale, który jeszcze przed trzecim golem dla Młotów mógł „zabić” ten mecz.

Błędów w Chelsea ciąg dalszy (Chelsea vs Southampton)

Gdy Frank Lampard na konferencji prasowej poinformował, że Edouard Mendy doznał kontuzji i nie wystąpi w meczu Southampton, a Thiago Silva nie będzie w pełni gotowy po długiej podróży, sympatycy Chelsea zaczęli nerwowo obgryzać paznokcie. Przed przerwą reprezentacyjną było przecież tak dobrze, co niewątpliwie można przypisać do zasług wyżej wymienionych panów. Z tego względu w sobotnie popołudnie między słupkami musiał stanąć Kepa, no i wyszło jak zwykle.

Ale początek meczu mógł napawać kibiców The Blues optymizmem. Przełamał się Timo Werner, dwukrotnie kompromitując Jana Bednarka, jak i całą linię defensywną gości. Niedługo po jego drugim trafieniu w szeregach Chelsea odezwała się chyba największa bolączka tego zespołu – błędy indywidualne. Tym razem koncentracji zabrakło Havertzowi, który w lekkomyślny sposób stracił piłkę w środku pola, a sytuację wykorzystał Danny Ings. Druga bramka dl Świętych to już po prostu czysty kabaret, zabrakło jedynie podkładu z Benny Hilla. W rolach głównych Zouma i oczywiście Kepa – pierwszy wycofuje – zdecydowanie za lekko – piłkę w pole karne, drugi kompletnie nie wie, co z nią zrobić, a Che Adams po chwilowym zamieszaniu pakuje piłkę do siatki. Kilkadziesiąt sekund później zrekompensował się Havertz, a w doliczonym czasie gry podopiecznym Lamparda znowu zabrakło koncentracji, czego dowodem było wyrównanie Vestergaarda.

Chelsea po raz kolejny w niezwykle głupi sposób straciła punkty, ale sama jest sobie winna. Nie pomoże jej jeden z najlepszych napastników na świecie, nie pomogą niesamowicie skrzydłowi, ani nie pomoże największy talent niemieckiej piłki. Mam wrażenie, że nie pomógłby nawet Lionel Messi, jeśli jej defensywa nadal będzie popełniać tak fatalne błędy.

Mocna końcówka Czerwonych Diabłów (Newcastle vs Manchester United)

Zapewne wielu kibiców sympatyzujących z Premier League było ciekawych, jak po kompromitacji w meczu z Tottenhamem zareaguje Manchester United. Jeżeli ktoś oglądał tylko pierwsze 10 minut, a później wyłączył telewizor, to mógł jedynie parsknąć śmiechem. W końcu Luke Shaw strzelił samobója, więc proces reagowania rozpoczął się koszmarnie. Ale jak się później okazało, na pokazanie pazurów trzeba było czekać do samej końcówki meczu.

W międzyczasie wyrównał Maguire, karnego natomiast zmarnował Fernandes. Przez całą drugą połowę Czerwone Diabły walczyły o korzystny rezultat w pojedynku z Newcastle. Można powiedzieć, że przetestowały cierpliwość swoich sympatyków, bowiem ci musieli czekać aż do 86 minuty. Wówczas zaczęła się piorunująca końcówka, chociaż to chyba za mało powiedziane, ponieważ to był istny Blietzkrieg. Rehabilitacja Fernandes, pierwszy gol w seniorskiej karierze Wan-Bissaki oraz kropka nad „i” Rashforda, a w efekcie okazały triumf (4:1). Na pochwały zasłużył Ole Gunnar-Solskjaer, który zupełnie przemeblował środek pola w wyjściowym składzie. Odpowiedź na pytanie, dlaczego Donny van de Beek tak powoli jest do niego wdrażany pozostanie póki co enigmatyczna.

Jedyni niepokonani (Leicester vs Aston Villa)

O tym jak bardzo szalony jest ten sezon niech świadczy fakt, że po serii pięciu gier, Aston Villa jest jedyną, niepokonaną drużyną (w ich przypadku czterech). Może już niektórzy zapomnieli, ale mówimy tutaj o ekipie, która ostatnich tchem utrzymała się w poprzednim sezonie na powierzchni Premier League, a swoje też zawdzięcza przypadkowi. Tymczasem w bieżącej kampanii, podopieczni Deana Smitha grają jak natchnieni. Może zainspirowali się „Kosmicznym meczem” i przy pomocy zaklętej futbolówki skradli umiejętności najlepszych zawodników ligi? Oczywiście nie chcę im umniejszać, aczkolwiek ich dyspozycja jest obecnie największą niespodzianką. The Villains mają na chwile obecną najlepszą obronę w lidze. W 4 meczach, stracili zaledwie 2 gole. To wynik, który chyba tylko może się przyśnić choćby Frankowi Lampardowi. W miniony weekend znowu zachowali czyste konto, tym razem w boju na King Power Stadium. Transfer Emiliano Martineza powoli okazuje się być strzałem w „dyszkę”, bo to właśnie Hiszpan miał przy tym niemałą zasługę. Drugiego gola z rzędu strzelił wypożyczony z Chelsea Ross Barkley, któremu przenosiny chyba bardzo sprzyjają. W Birmingham zatem nastroje różowiutkie, z kolei w Leicester – po kolejnej porażce – wręcz przeciwnie.

Bohater kolejki: Timo Werner

W końcu się udało. Pięć ligowych spotkań musiał czekać Timo Werner, aby ustrzelić swoje premierowe trafienie w Anglii. Czekać chyba było warto, bo przełamanie od razu objawiło się zdobyciem dwóch bramek. Niemiec dwukrotnie ośmieszył Jana Bednarka, a w dodatku asystował przy golu Kaia Havertza. Pod koniec meczu minę miał jednak nietęgą, bo jego popisy pod bramką rywala zostały roztrwonione. W każdym razie, na miano piłkarza kolejki zasłużył, nieznacznie wygrywając z Harrym Kane’em.

Antybohater kolejki: Aleksandar Mitrović

Kolejny tydzień, kolejne żenujące błędy w obronie Chelsea. Można powiedzieć, że jedyne co się zmieniło w ekipie Franka Lamparda to kilka twarzy w pierwszym składzie, bo jego zespół popełnia ciągle te same gafy. Mógłbym przyznać ten niechlubny laur defensorom The Blues, ale tym razem – tak dla odmiany – „wyróżnię” jednostkę. To zdecydowanie nie była kolejka Aleksandara Mitrovicia. Serb najpierw spudłował z rzutu karnego, by później być głównym winowajcą przyznania „11” rywalowi. Mogło być zwycięstwo (2:0) i pierwszy komplet oczek Fulham, a był tylko remis (1:1).

Bramka kolejki: Manuel Lanzini vs Tottenham

Czy może być w ogóle inna opcja? Sezon ledwo się zaczął, a my obejrzeliśmy już mocnego kandydata do tytułu najpiękniejszej bramki. Cała akcja miała miejsce w doliczonym czasie gry derbowego pojedynku Tottenhamu z West Hamem. Podopieczni Mourinho prowadzili (3:2) i myślami chyba byli już przy komplecie punktów zdobytych w tym starciu. Na ziemię sprowadził ich Manuel Lanzini, który w jednej z ostatnich meczu kropnął zza pola karnego prosto w prawy, górny róg bramki Hugo Llorisa. Ciężko stwierdzić ile było w tym szczęścia, a ile umiejętności Argentyńczyka, ale wyszło niesamowicie.

Mecz kolejki: Tottenham vs West Ham (3:3)

Skoro już jesteśmy przy bramce z tego spotkania, no to nie ma opcji – trzeba je wyróżnić. Wielkie brawa dla West Hamu, a dla Tottenhamu – no cóż, przynajmniej to nie finał Ligi Mistrzów, prawda?

Tym optymistycznym akcentem zakończę podsumowanie 5. kolejki Premier League. Kolejne mecze „Jej wysokości” już w najbliższy piątek. Czekamy z niecierpliwością!


Avatar
Data publikacji: 20 października 2020, 18:00
Zobacz również

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.