Felieton: Tak po prostu – dzięki, Leo!

Messi

https://twitter.com/ChampionsLeague/status/1028991418260484097/photo/1

Na wstępie może od razu uprzedzę, że tekst ten będzie do granic możliwości przepełniony emfazą. Nie będę specjalnie obiektywny, nie zamierzam być na siłę merytoryczny, bo nie o to mi dziś chodzi. Tą krótką, a może i nie taką krótką, bo nie wiem ile mi się zejdzie, wypowiedzią chce po prostu złożyć laurkę najlepszemu piłkarzowi, jakiego widział świat
– Lionelowi Andresowi Messiemu Cuccittiniemu.

Gdy w zeszłym roku gruchnęła informacja o słynnym „burofaxie” i zamiarze odejścia Leo z Barcelony, w jakimś stopniu byłem na to gotowy. Klub pod wodzą Bartomeu popadał w coraz to większą degrengoladę i specjalnie Messiemu się nie dziwiłem, że chce spróbować nowych wyzwań. Afera za aferą, kompromitacja za kompromitacją, dziesiątki nietrafionych decyzji, a winnym zawsze był on – ten, który przez ostatnie lata ciągnął tę drużynę na swoich barkach. Chłop się wkurzył, chciał jeszcze u schyłku kariery zostać doceniony i coś wygrać, może u boku Neymara albo pod przywództwem Guardioli. Okej, zrozumiałe. Dla kibica Barcelony bolesne, ale jednak zrozumiałe, choć wizja linii ataku pozbawionego niemalże w jednej chwili Messiego i Suareza troszkę przerażała.

Argentyńczyk jednak, po stoczonej wojnie biurokracyjnej z ekipą Bartomeu, został na następny rok i stało się jasne, że misją nowego sternika będzie zatrzymanie go na Camp Nou. Do władzy wrócił stary dobry Laporta, a Messi w międzyczasie rozegrał kolejny doskonały sezon, który w połączeniu z triumfem w Copa America może mu zagwarantować siódmą już Złotą Piłkę. Sprawa nowego kontraktu też wydawała się być już tylko formalnością. Laporta przecież co i rusz zapewniał, że wszystko zmierza w dobrym kierunku (swoją drogą, to „wszystko zmierza w dobrym kierunku” za chwilę stanie się memem pokroju „se queda” albo „kwestii godzin”). Jeszcze przedwczoraj poczciwy Fabrizio Romano informował, że za chwilę nowa umowa zostanie podpisana. Aż tu nagle…

Wracam sobie do domu z wypadu na miasto, zadowolony, przewietrzony, patrzę rutynowo, co ciekawego na Twitterze i co widzę? Negocjacje zerwane, Messi się zawija. Nie zdążyło do mnie dobrze dotrzeć, co przeczytałem, a tu nagle komunikat klubu, że choć obie strony się dogadały, to limity płacowe La Liga nie pozwalają na parafowanie kontraktu. A więc Leo mówi „adios”. Po dwudziestu latach, kilkudziesięciu trofeach, kilkuset golach ta piękna przygoda dobiegła końca. Just like that.

Wczoraj rano robiłem porządki w szafach i natrafiłem na dwa bardzo ciekawe artefakty. Pierwszy z nich to koszulka z nazwiskiem Messi z sezonu 07/08, oczywiście bazarówka. Drugim był plakat Barcelony z kampanii 10/11. Przyznaję, łezka się w oku zakręciła, a ponadto po raz kolejny uderzyło mnie to, od jak dawna podziwiam tego faceta. Wspomnianą koszulkę musiałem dostać będąc w drugiej klasie podstawówki, a teraz zaczynam licencjat… drugi licencjat. Minęło więc jakieś 13-14 lat, czyli mniej więcej tak długo jest moim ulubionym piłkarzem i tak długo utrzymuje się na szczycie. Rzecz absolutnie bez precedensu w świecie futbolu (nie licząc oczywiście Cristiano Ronaldo, ale ich rywalizacja to temat na długi serial). Ani Pele, ani Maradona, ani Zidane – żaden z nich nie grał na swoim najlepszym poziomie tak długo jak Leo. Wiem, że to nic odkrywczego, ale w takiej chwili czuję potrzebę mówienia o tym głośno. Messi nawet wtedy, gdy zaczął łapać więcej kontuzji i niektórzy kibice Barcy zaczynali w niego wątpić, wkręcał rywali w ziemię i wykręcał liczby nieosiągalne niemalże dla nikogo innego. To tak, jak gdyby Michael Jackson co roku przez 13-14 lat wydawał płytę na poziomie „Thrillera” albo Francis Ford Coppola kręcił arcydzieła pokroju „Ojca Chrzestnego”. Jasne, Jackson wypuścił jeszcze świetne „Bad” czy „Dangerous”, a sequel „Ojca” jest równie wspaniały co „jedynka”, ale nawet ci dwaj wirtuozi nie trzymali równej, wybitnej formy przez większość swoich karier, a mówimy tu przecież o geniuszach w danych dziedzinach.

Co chyba jednak najbardziej uwielbiam w Messim to fakt, że nigdy nie przestaje mnie zaskakiwać. Zarzucano mu, że nie umie grać głową? Cyk, bramka „z bani” w finale Ligi Mistrzów, gdzie pilnował go serbsko-angielski duet wieżowców. Mówiono, że nie powtórzy gola z Getafe (rajd a ‘la Maradona z Anglią w 1986)? Proszę bardzo, osiem lat później bliźniacza akcja w finale Pucharu Hiszpanii z Bilbao. Dwa trafienia z rzutu wolnego w jednym meczu? Spoko, najlepiej przeciwko rywalowi zza miedzy i Sevilli, której i tak już zdążył nastrzelać. Dla tego gościa po prostu nie ma rzeczy niemożliwych. Nie wiem, ile razy w trakcie meczów z jego udziałem pisałem do kogoś wielkimi literami podjarany kolejnymi wyczynami  filigranowego Argentyńczyka. Nieważne czy sesja, matura, gorszy dzień, cokolwiek – mecz Barcy trzeba było obejrzeć. Stanowiły, a w zasadzie dalej stanowią one dla mnie, jakby to powiedział Włodzimierz Szaranowicz – „życie zastępcze”. Nawet w najbardziej podłym nastroju jeśli mam sposobność, to odpalam spotkania Blaugrany i nawet, jak prezentują się mniej więcej tak, jak ostatnimi czasy w Lidze Mistrzów, to wiem, że na Leo zawsze można liczyć. I prawie nigdy się nie zawiodłem, tylko pytanie – na kogo będę liczył teraz?

Nigdy nie zapomnę też, gdy po raz pierwszy zobaczyłem go na żywo. Gdańsk, rok 2013, sparing z Barcelony Lechią w ramach przygotowań do sezonu. Piłkarze wyszli na rozgrzewkę, ale nie za bardzo byłem w stanie ich rozpoznać, bo znajdowałem się dosyć wysoko na stadionie. Poza jednym gościem. Tego jednego poznałem od razu – po tym jak się porusza, jak składa do podania, do strzału, jak przyjmuje piłkę. Magiczny moment, bez wątpienia jeden z najwspanialszych w moim życiu, podobnie zresztą jak pierwszy mecz obejrzany z trybun Camp Nou. Wychodzi na to, że całkiem sporo pięknych chwil zawdzięczam, przynajmniej pośrednio, człowiekowi, z którym nigdy nie rozmawiałem. Człowiekowi, który nie wie o moim istnieniu. Dziwne to, ale jakoś nie mam z tym problemu i myślę, że miliony sympatyków na całym świecie myślą podobnie.

Wrócę teraz do pytania, które zadałem przed chwilą – na kogo będę liczył, gdy Leo zabraknie? Szczerze mówiąc, nie wiem. Barcelona jest w kryzysie i poza dobrymi występami kilku młodych zawodników nie widzę zbyt wielu powodów do optymizmu. Messi zawsze takim powodem był. „A może coś strzeli”, „A może będzie miał dobry dzień i rozpyka ich w pojedynkę” – przez ostatnie kilka sezonów często rozkminiałem w ten sposób, śmiem twierdzić, że za często. Mam jednak wrażenie, że szybko za tymi przemyśleniami zatęsknię. Jerzy Dudek i Ronaldinho sprawili, że zakochałem się w futbolu, lecz ten pierwszy wyleciał na ławkę do Madrytu, a drugi na niekończącą się imprezę. I wtedy pojawił się Messi, który tę moją miłość zaczął pielęgnować i robi to po dziś dzień. Teraz ten sam Messi opuszcza mój ulubiony klub, który i bez tego ma zmartwień co niemiara.

Co więc można powiedzieć w takiej sytuacji? Chyba tylko jedno – dzięki, Leo i powodzenia w dalszej karierze. Choć uwielbiam mieć rację, tak teraz zwyczajnie po ludzku chciałbym się pomylić. Chciałbym, żeby te wszystkie oświadczenia i pożegnalne filmiki okazały się tylko sposobem na wywarcie presji na La Lidze odnośnie limitów płacowych. No bo czymże będzie Barcelona bez Messiego? Czymże będzie La Liga? Odpowiedź jest prosta – na pewno nie tym samym, co do tej pory.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.