Dać się zrobić w konia – natura polskiego kibica [FELIETON]

Polska

Kibice - reprezentacja Polski / fot. Mikołaj Barbanell (Piłkarski Świat)

Mimo tego, iż jestem stosunkowo młody i niewiele wielkich reprezentacyjnych imprez pamiętam, to za (prawie) każdym razem towarzyszy mi ten sam schemat – mecz otwarcia, mecz o wszystko i mecz o honor. A na samym końcu tego łańcucha czeka poczucie rozgoryczenia i smutek. Najgorsze, a zarazem najpiękniejsze w tym sporcie jest to, że przy każdej kolejnej imprezie łudzimy się tak samo i rozbudzamy nasze wyobraźnie jeszcze bardziej.

Pierwszą styczność z reprezentacją na międzynarodowym turnieju miałem w 2008 roku, kiedy to w kółko, nie wiadomo czemu, powtarzałem jedno nazwisko – Smolarek. Jednak wtedy miałem zaledwie 8 lat i turniej pamiętam tak, że wcale. Chociaż bramka Torresa w finale przeciwko Niemcom zakorzeniła się gdzieś z tyłu głowy.

Wracając. Osobiście pierwszy raz dałem się zrobić w konia w 2012 roku, kiedy to Polska i Ukraina były gospodarzami mistrzostw Europy. Mam to szczęście, że jestem Poznaniakiem i moje miasto było jednym z niewielu uprzywilejowanych, które gościło najlepszych w Europie. Mityczną atmosferę było czuć na każdym kroku – strefy kibica w centrum miasta, puby wypełnione po brzegi, multum kibiców z różnych części Europy i stadion przy Bułgarskiej przygotowany do tego święta. Już przed startem imprezy nastawialiśmy się na wyjście grupy – w końcu obok Rosjan byliśmy najlepsi w grupie.

No ale niestety, nie dla Polaka wyjście z grupy. Remis z Grecją na inaugurację (mecz otwarcia), remis z Rosją (mecz o wszystko) i na koniec przygody porażka z Czechami (mecz o honor). Pewnie jedna z piękniejszych imprez dla wielu z nas została zniszczona zanim jeszcze zdążyła się na dobre rozkręcić. Ostatecznie ani my, ani Rosjanie nie wyszliśmy z grupy i w narodzie tkwiło rozgoryczenie. Od meczu z Grecją wierzyłem i wraz z rodziną zasiadałem przed telewizorem z tą samą złudną nadzieją – i tak mi już zostało po dziś dzień.

Chwilowa przerwa

Później kibiców biało-czerwonych czekał detoks, bowiem nasza reprezentacja nie dostała się na, według mnie, najpiękniejszy mundial, który w 2014 odbywał się w Brazylii. Podczas eliminacji do największego święta piłkarskiego nie popisaliśmy się, lekko mówiąc. Zajęliśmy czwarte miejsce z 13 punktami na koncie. Jednak trzeba sobie jasno powiedzieć, że obecność Anglików czy Ukraińców w naszej grupie zwiastowała nam porażkę. Czy ugralibyśmy coś w Brazylii? Powątpiewam, ale kibicowanie naszym przy rytmach brazylijskiej samby i latynoskiego luzu byłoby czymś pięknym. No ale nie było to nam dane i pewne poczucie rozczarowania poczuliśmy jeszcze przed startem imprezy. 

Wielki powrót

Dlatego też na kolejne piłkarskie wydarzenie wyczekiwaliśmy z utęsknieniem, a i grupa piłkarzy, których mieliśmy do dyspozycji, była jedną z lepszych w historii naszej reprezentacji. No i nadeszły – mistrzostwa Europy we Francji. Osobiście podchodziłem do nich na chłodno – co ma być, to będzie; bez większej nadziei. W grupie z Irlandią Północną, Ukrainą i Niemcami – nie wyglądało to różowo. No ale nic, znowu wszyscy usiedliśmy z różnymi trunkami przed telewizorami i wyczekiwaliśmy na pierwszy gwizdek w meczu przeciwko Irlandii Północnej. Tym razem, ku zdziwieniu, mecz otwarcia był dla nas znakomity. Wygrana 1:0, pierwsze trzy punkty i mogliśmy podejść do meczu z Niemcami na spokojnie, bez większej presji. No i opłaciło się, bowiem po kolejnych 90 minutach mogliśmy sobie dopisać kolejny punkt. Ostatni mecz z Ukrainą nie był meczem o honor, a meczem o pierwsze miejsce.

Mimo wygranej z naszymi wschodnimi sąsiadami, zajęliśmy drugie miejsce i emocje zaczęły się na nowo, w końcu wyszliśmy z grupy. Trafiliśmy na Szwajcarię, którą udało nam się pokonać dopiero po karnych – emocji co niemiara. W ¼ – finału trafiliśmy na Portugalczyków i po dziś dzień wracamy wspomnieniami do tamtego meczu. Co by było gdybyśmy wygrali te karne? Pewnie zagralibyśmy w wielkim finale, ale niestety nie było nam to dane. Mimo wszystko nasi piłkarze wracali z podniesionymi głowami do kraju, gdzie zostali godnie przywitani. Pierwszy turniej, podczas którego nie klnęliśmy na zmarnowany potencjał, lecz biliśmy brawa na naszych kanapach, na mieście czy gdziekolwiek oglądaliśmy mecze. Tamten turniej jest czymś wyjątkowym dla polskiego kibica. Głównie dlatego, że oglądając go, fan reprezentacji był po prostu zadowolony.  No ale to tylko wyjątek od reguły, bowiem następna w kolejce była truskawka na torcie. 

Balonik w Rosji

Po ekscytującym turnieju we Francji przyszedł czas na mundial w Rosji. Dwa lata na przygotowania, odliczanie do rozpoczęcia i przy okazji pompowanie balonika, który zdążył pęknąć zanim się nim nacieszyliśmy. W pierwszym meczu dostaliśmy bęcki od Senegalu – od razu staliśmy się wielkimi matematykami i wróżbitami. Drugi mecz i znowu w łeb – tym razem brutalnie zweryfikowała nas Kolumbia. W meczu o honor nie mieliśmy go za grosz. Mimo że ostatecznie udało nam się wygrać, to gra na stojąco nie spodobała się kibicom. Nic się nie stało – jak mawia klasyk… Mundial w 2018 roku był brutalnym pożegnaniem z Adamem Nawałką, który był jednym z lepszych selekcjonerów naszej kadry. Uważam, że jako kibice nie zasłużyliśmy na tak marne widowisko. No ale nic. Co się stało, to się nie odstanie i nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. 

Później do kadry, cały na biało, wszedł Jerzy Brzęczek. Ten okres pozwolę sobie pominąć. Był to ciężki czas dla kibiców. Nie chodzi o wyniki, bo one jako tako były, lecz o „styl” jaki prezentowała wówczas nasza reprezentacja. Naprawdę ciężko wtedy było się zmotywować, aby obejrzeć cały mecz ze skupieniem. Do tego przy bardziej wymagających przeciwnikach nawet nasza kibicowska wiara nie za wiele dawała.

Teraźniejszość

No i jesteśmy tu i teraz – Euro 2020/21. Znowu to samo, ten sam schemat i szukanie wzrokiem reprezentacji z 2016. Mecz ze Słowacją był okropny. Okropny emocjonalnie, bo wiemy jak ważny jest mecz otwarcia, i wiemy, jakie są skutki, kiedy go przegrywamy – szczególnie z najsłabszym rywalem w grupie. Wracamy do łańcucha. Zgodnie z kolejnością dzisiaj czeka nas mecz o wszystko i to, o ironio, z najmocniejszą drużyną w grupie. Mecz z Hiszpanią, która gra na swoim terenie i jest podrażniona po ostatnim remisie ze Szwecją. Dzisiejszy mecz jest tym z cyklu Mission Impossible. Jednak pamiętajmy, że niemożliwe nie istnieje i nie takie rzeczy widzieliśmy już w piłce nożnej.

Niemniej, każdy z nas po pierwszym meczu jest rozgoryczony i zdruzgotany faktem, że nie mamy na swoim koncie żadnych punktów. Mimo tak wielu negatywnych emocji, wielu z nas zasiądzie o 21 przed telewizorem, włączy mecz i będzie mocno trzymać kciuki za to, żeby nasze Orły zdołały wlać w nas pozytywną energię. Wiarą można i góry przenosić, więc ponieśmy naszych do zwycięstwa. Bardzo możliwe, że znowu dostaniemy po dupie, bo wierzymy jak ci głupcy, że nasi Panowie piłkarze dadzą radę, ale taka już nasza kibicowska natura. 

Moja prośba

Odnośnie dzisiejszego meczu mam tylko jedno marzenie – chciałbym, żeby nasza reprezentacja zostawiła serducho na boisku, tak jak my zostawiamy je kibicując. Chciałbym, żebyśmy odchodząc od telewizora, czuli poczucie zadowolenia, a nie kolejne rozczarowanie. 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.


x