Zahaczyć o nieśmiertelność. Carlo Ancelotti ojcem sukcesu Realu Madryt

Ancelotti

fot. Real Madrid

Real Madryt na szczycie Europy. Po jakże trudnej i widowiskowej drabince pucharowej. Wydaje się, że ta historia mogła mieć tylko jedno zakończenie. Klamrę, której zabrakło Tottenhamowi, czy Ajaksowi w sezonie 2019/20 lub Romie rok wcześniej. Carlo Ancelotti w tym sezonie z Realem Madryt zdobył prawie wszystko, choć to miał być sezon przejściowy.

Zrobili to raz jeszcze. Pokonali Liverpool w finale Ligi Mistrzów, zgarniając kolejny Puchar Europy. No tak, ale przecież znów mieli farta… Furę szczęścia tak, jak w dwumeczu z PSG, Chelsea i Manchesterem City. Identycznie jak na krajowym podwórku. Jesienią z Valencią, a zimą z Elche. Wiosną było to samo z Sevillą, gdy Karim Benzema dał trzy punkty dopiero w doliczonym czasie gry. Finalnie Real Madryt zgarnął mistrzostwo, kończąc sezon z przewagą 13. punktów nad Barceloną. Wszystko za sprawą szczęścia. Wychodzi na to, że Real Madryt musi być najszczęśliwszym klubem na świecie.

Liverpool zagrał, tak jak powinien zagrać, aby pokonać Real Madryt. Zrobili to po swojemu, choć z korektą na specyfikę przeciwnika. Jurgen Klopp ułożył plan, który przez długi czas po prostu się sprawdzał. Nie było perfekcyjnie, bo zabrakło skuteczności, ale z perspektywy Niemca trudno byłoby wyciągnąć więcej. Pewnie, gdyby nie Courtois to opracowany scenariusz przyniósłby upragniony rezultat. Sęk w tym, że Real w tej edycji był po prostu niewiarygodnie konsekwentny. Skuteczny do bólu. Niewybaczający żadnego błędu, pomyłki, czy niedociągnięcia. Można wręcz odnieść wrażenie, że ta historia musiała mieć pamiętny finał i tak też się stało.

Jurgen Klopp blisko, a jednak daleko…

Wczoraj delektowaliśmy się atakiem pozycyjnym Liverpoolu. The Reds wręcz „na stojąco” robili wrażenie. Szeroko, pionowo i głęboko. Dynamicznie i spójnie, do czego znacząco przyczynił się Thiago Alcantara. W ostatnim czasie mocno chwalony przez sympatyków angielskiej drużyny. Jurgen Klopp zdawał sobie sprawę, kto z przodu będzie w stanie wyrządzić krzywdę. Wiedział, że Karim Benzema zejdzie niżej, szukając gry. To Vinicius stanie się grotem formacji ofensywnej madryckiej ekipy. To on zaatakuje wolną przestrzeń za odważnie grającym Trentem Alexandrem-Arnoldem. Tym samym do asekuracji Anglika oddelegował Konate, więc starcia Francuza z Vinim to obrazek, który oglądaliśmy regularnie. I ten scenariusz chwycił, albowiem po pierwszej połowie to Francuz zdecydowanie częściej z tych pojedynków wychodził zwycięsko.

Valencia na podsłuchu, czyli taśmy prezesa Nietoperzy

Przy pewnie grającym Van Dijku można było się spodziewać, że Brazylijczyk zostanie stłamszony, ale późniejszy strzelec bramki był nieustępliwy. Wydaje się, że to właśnie ten czynnik jest nad wyraz istotny zarówno w kontekście starć z Konate, jak i całego finału. Tej edycji Ligi Mistrzów. Tego sezonu. Ani Vinicius, ani żaden inny gracz Realu Madryt nie odpuszczał, nawet gdy mecz wyraźnie układał się pod dyktando przeciwnika. Chociaż należy pamiętać, że Real Carletto nie specjalizuje się w optycznej dominacji rywala, jakkolwiek specyficznie to brzmi. Czy zatem należało się spodziewać, że tym razem będzie inaczej? W końcu liczy się rezultat i ta jedna statystyka, którą przedstawia tablica wyników.

Warto również zauważyć, iż Real Madryt mimo wielu cierpień starał się zachować chłodną głowę. Zbyt często nie ryzykował przy wyprowadzeniu piłki, aby nie popełnić błędu blisko własnego pola karnego. Wykorzystywał Courtois, ale dając Belgowi miejsce do rozegrania futbolówki. Naiwne byłoby stwierdzenie, że Hiszpanie bez problemu radzili sobie z naciskiem Liverpoolu, aczkolwiek na pewno czas grał na korzyść Realu. Zorganizowani w obronie pewnie wychodzili z wysokiego pressingu. Kluczowy okazał się Kroos, rozprowadzający futbolówkę po całej szerokości boiska, lecz przede wszystkim spowalniający tempo gry, gdy trzeba było utrzymać się przy piłce. Ponownie zewrzeć szyki, czy otworzyć więcej opcji w ataku. I nawet jeśli próbę podejmowali zbyt rzadko, to praca z tyłu pozwalała zachować spokój przy poszukiwaniu okazji na strzelenie bramki.

blank

Odkurzony Carvajal, olbrzymi Courtois

Trzeba sobie powiedzieć, że wczoraj zagrało wszystko. Długo niedojeżdżający Dani Carvajal stał się jednym z cichych bohaterów tego sukcesu. Przywykliśmy chwalić Hiszpana raczej za grę do przodu, ale w Paryżu świetnie spisał się w fazie destrukcji. Diaza trzymał krótko do tego stopnia, że Kolumbijczyk właściwie nie był w stanie zaoferować żadnych konkretów. Znakomicie interpretował poczynania przeciwnika. Asekurował i dawał spokój, gdy Liverpool wychodził wysokim pressingiem. A gdy tylko pojawiła się okazja, to ruszał do ofensywy. Poszerzał pole, dając więcej miejsca Modriciowi. Współpracował z Militao i Casemiro, którzy w powietrzu nie mieli sobie równych, wygrywając każdy pojedynek – kolejno 5/5 i 3/3.

Nie jest tajemnicą, że Hiszpanie mieli więcej czasu na odpoczynek, bo ligę ustawili znacznie wcześniej. Niemniej fizycznie wyglądali inaczej również za sprawą Antonio Pintusa, który diametralnie zmienił oblicze zespołu. Tego, który przecież ponad rok temu bił się o rekordową liczbę kontuzji w jednym sezonie. Dziś przy wątpliwej rotacji włoskiego szkoleniowca wszelkie mankamenty szybko uwydatniłoby boisko. Sytuacja, w której po pełnym sezonie, w finale Ligi Mistrzów, Ancelotti dokonuje zmian dopiero w 85. minucie meczu to symbol. Dobrze wykonanej pracy całego sztabu, o czym nie można zapominać.

I na koniec ten, bez którego nie udałoby się sięgnąć po puchar. Tym razem nie Karim Benzema, a Thibaut Courtois. Był obroniony karny Leo Messiego w 1/8. Parada przy uderzeniu Azpilicuety, czy niesamowity refleks przy Grealishu. Wczoraj w Paryżu zatrzymał Sadio Mane i Mo Salaha. Raz jeszcze wspiął się na szczyt, zwieńczając fantastyczny sezon kolejnym pucharem. Prawdopodobnie najlepszy w swojej karierze. I Liga Mistrzów to stempel, który był mu potrzebny. Szczególnie robiąc to w ten sposób – widowiskowo przeciwko najlepszym drużynom Starego Kontynentu. Nikt dziś nie ośmieli się deprecjonować umiejętności Belga, bo trudno byłoby zrobić więcej. W równoległym świecie mówilibyśmy o formie, dającej status aktualnie najlepszego piłkarza globu. Florentino Perez zrobił znakomity interes, sprowadzając Belga na Santiago Bernabeu. A przecież niewiele zabrakło, aby to David De Gra przywdział koszulkę Realu.

Ancelotti – statysta, czy jednak konstruktor?

Czas rozwija nie tylko poszczególne drużyny, piłkarzy, trenerów, czy w końcu dyscyplinę, jaką jest futbol. Rozwija także dostęp do informacji. Mnóstwo statystyk i poszczególnych modeli gry, które każdy stara się dopracować do perfekcji. Analiza taktyczna stała się codziennością, a plany meczowe ułożone specjalnie pod przeciwnika to nic nowego. Standard, bo jeśli chcesz być najlepszy, to musisz być elastyczny. Przy tym wszystkim, co zwykle pozwala nam szerzej spojrzeć na przebieg spotkania, nie można zapominać o czynniku niemierzalnym – relacjach.

Współpraca poszczególnych piłkarzy, czy sama mentalność zespołu to coś, czego nie da się zmierzyć. Środowisko, które pozwoli zawodnikowi wskoczyć na swój najwyższy poziom. Atmosfera, dzięki której momentum nie stanie się wyjątkiem, a rutyną. To wszystko musi zagrać, ale nie dzieje się z przypadku. Powiedziałbym, że zarządzanie szatnią takiego klubu jak Real Madryt to czynnik decydujący. Tak było za czasów Zidane’a, który w opinii publicznej często wychodził na “motywatora” bez pomysłu na grę. Tak jest dziś przy Ancelottim, bo przecież Włocha trudno zestawić na przykład z Guardiolą, szczególnie że obraz gry błyskawicznie wpływa na naszą percepcję. Zatem czy powinniśmy mierzyć wszystkich jedną miarą? Czy miejsce pracy nie definiuje potrzeby?

Te konkretne elementy budują pewność siebie. Dają opanowanie i kontrolę, nawet jeśli optycznie to rywal pociąga za sznurki. Z Liverpoolem pokazali łatwość w wychodzeniu z pressingu. W błyskawicznym przejściu do ataku. Wysoką skuteczność, mając przecież niewiele szans, aby rachunek prawdopodobieństwa przeciągnąć na swoją stronę. To nigdy nie stanie się pięknem futbolu, ale jest jego esencją. Umniejszanie Ancelottiemu to nonsens. Gra na emocjach poszczególnych kibiców. A jak wiemy, to również znacząca część tej dyscypliny.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.