blank
fot. fot. twitter.com/B/R Football
Udostępnij:

Ulice nigdy nie zapomną #7: Historia czerwonego walca, jego przejazdu po przeciwnikach i wyczekiwanego triumfu

Jeszcze wczoraj, dokładnie kilka godzin temu, piłkarze Liverpoolu położyli swoje dłonie na trofeum za zwycięstwo w Premier League. Słodki i satysfakcjonujący był smak tej chwili, bo to w jaki sposób została osiągnięta – na długi czas zapisze się w kronikach wyspiarskiego futbolu oraz pamięciach kibiców.

28 kwietnia 1990, drużyna Liverpoolu pokonała Queens Park Rangers (2:1), tym samym zapewniając sobie triumf w lidze angielskiej. Tak, w lidze angielskiej, bo przecież Premier League narodziła się dwa lata później. Na glorię chwały w tych rozgrywkach, Anfield musiało czekać aż 30 długich, niekiedy wręcz bolesnych lat. W ciągu tych trzech dekad, Manchester United kolekcjonował tytuły jak znaczki pocztowe, Arsenal odnotował najwybitniejszą kampanię ligową współczesnego futbolu, a Chelsea i Manchester City stały się – napędzanymi wielkim pieniądzem – potęgami. Każdy z wyżej wymienionych klubów zaznał krajowego splendoru, czyli czegoś, do czego tak tęskno było w czerwonej części miasta Beatlesów.

„Ten sezon będzie nasz!”

Za sukcesami Liverpoolu na krajowym podwórku tęsknili przede wszystkim kibice. Świadomość potęgi Manchesteru United w erze Premier League była dla nich bolesna, bo w końcu to właśnie Czerwone Diabły stały się najbardziej utytułowanym, angielskim zespołem. Od roku 1992 zdobyli trzynaście mistrzostw kraju, deklasując przy tym całą resztę stawki. Pięć tytułów zgarnęła Chelsea, cztery Manchester City, trzy Arsenal, a po jednym Blackburn Rovers i Leicester. W elitarnym gronie triumfatorów ligi nie było miejsca dla The Reds.

To nie tak, że Liverpool przez całe 30 lat był kiepskim zespołem. Ciągle należał do wyspiarskiej elity, co potwierdzają jego końcowe pozycje w tabeli. Przez te trzy, nieszczęsne dekady, dziewięciokrotnie klasyfikowany był na finalnym podium Premier League, z czego cztery razy zdobywał tytuł wicemistrza kraju. Na Anfield grali klasowi piłkarze, a klub był prowadzony przez kompetentnych menadżerów. Pieniądze nie stanowiły problemu, struktury organizacyjne także – Liverpool miał wszystkie narzędzia potrzebne do końcowego sukcesu, jednak czegoś ciągle brakowało.

W sezonie 01/02 zabrakło siedem punktów. Tyle samo lat później już było bliżej, ale United okazało się lepsze o cztery „oczka”. No to może do trzech razy sztuka? Nie tym razem, w 2014 od tytułu Liverpool rozdzieliły zaledwie dwa punkty. To była ta pamiętna kampania, której w rozstrzygnięciu pomógł Steven Gerrard, a konkretnie jego najbardziej pechowe poślizgnięcie w życiu. Wówczas frustracja zaczynała coraz bardziej narastać w murach Anfield. Sympatycy The Reds zaczęli żyć w przekonaniu, że ich klub jest przeklęty, no bo skoro nie udało się z Gerrardem, Suarezem, Sterlingiem i Coutinho w składzie, to kiedy ma się udać?

Właśnie po tym pechowym rozstrzygnięciu do futbolowego slangu przeszło określenie: „Ten sezon będzie nasz!”. Stosowane najczęściej przez zagorzałych kibiców Live, wyrażało głębokie nadzieję na długo oczekiwany puchar Premier League. Z czasem nabrało nieco humorystycznego wydźwięku, bo koniec końców, w czerwonej części Merseyside i tak nie udawało się zdobyć trofeum.

Nowa era i uzupełnienie brakujących ogniw

Najbliżej przywiezienia mistrzostwa do miasta Beatlesów był Brendan Rodgers, właśnie w roku 2014. Rok później już było znacznie słabiej, więc na Anfield postawiono na zmiany. Do klubu przybył Jürgen Klopp, któremu po prostu zaufano. Niemiecki szkoleniowiec swój pierwszy sezon na Wyspach zakończył ósmym miejscem w tabeli. Wynik można powiedzieć słaby, ale ten Liverpool pod względem piłkarskim naprawdę odstawał od elity. Eks-menadżer Borussi dostał czas oraz pieniądze na stworzenie nowej ery w szeregach The Reds.

Z czasem było tylko lepiej. W następnej kampanii, Live pod wodzą charyzmatycznego trenera wskoczyło do wielkiej czwórki. Do zespołu przychodzili perspektywiczni i uzdolnieni piłkarze z osławionym już tercetem ofensywnym – Mane, Salah, Firmino  – na czele. Jednak przede wszystkim zrestrukturyzowano formację defensywną. Transfery Virgila van Dijka i Alissona okazały się uzupełnieniem brakujących ogniw w – zupełnie nowym już – Liverpoolu Kloppa. Siłę pokazywał każdy z tych zawodników, zarówno boiskową, jak i stricte mentalną. Mentalność to czynnik, który totalnie uległ zmianie w Liverpoolu, ale o tym później. Klopp zupełnie przetransformował ekipę z Anfield – zastał ją jako ponadprzeciętny zespół, a w ciągu 3 lat stworzył z niej groźnego rywala dla potwora Pepa Guardioli.

Sezon 18/19 był pojedynkiem dwóch bokserów wagi ciężkiej. W narożniku czerwonym Liverpool, z kolei w niebieskim – Manchester City. Walka trwała 38 rund, podczas których obaj zawodnicy wymierzali sobie cios za ciosem. W ostatecznym rozrachunku zadecydowało jedno celniejsze uderzenie, bo to właśnie punktu brakowało The Reds do upragnionego tytułu. Kolejny raz się nie udało, ale tym razem nie było wielkiej frustracji. Miłośnicy ekipy z Anfield wiedzieli, że ten zespół w najbliższym czasie to przeklęte mistrzostwo zdobędzie.

Siła charakteru i determinacji

Ten zespół jest jednym z najlepszych, jakie kiedykolwiek grały dla Liverpoolu i jestem tego pewien na sto procent. Jeszcze nie skończyliśmy. – deklarował Jürgen Klopp po porażce w mistrzowskim starciu z Guardiolą.

O sile z jaką jego podopieczni weszli w kolejne rozgrywki niech świadczy fakt, że pierwsze punkty stracili dopiero 20 października 2019. Ponad dwa miesiące po rozpoczęciu rozgrywek. Była to dziewiąta kolejka Premier League, w której „The Reds” zremisowali ze swoim nemezis – Manchesterem United (1:1). Mimo to, w tabeli mieli sześć punktów przewagi nad drugim Manchesterem City, co na tak wczesnym etapie sezonu może robić wrażenie. Trzy tygodnie później mierzyli się właśnie z Obywatelami, a ze starcia wyszli zwycięsko (3:1). Tym samym, różnica punktowa coraz bardziej się zwiększała. Rosła i rosła jeszcze przez najbliższe tygodnie, a do świat wynosiła trzynaście „oczek” nad drugim Leicester. Swoją drogą, w Boxing Day, Lisy doznały sromotnej klęski w pojedynku z Liverpoolczykami (0:4).

Historia pokazuje, że zespół, który zasiada na fotelu lidera w czasie świąt Bożego Narodzenia, w wielu przypadkach zostaje mistrzem Anglii. Szczególnie, jeżeli ma tak potężną przewagę. Od tej reguły odstąpiło tylko Newcastle w sezonie 95/96, które roztrwoniło dziesięć „oczek” zapasu. Kibice The Reds zacierali ręce, i słusznie, no bo to po prostu musiało się stać. Patrząc na piłkarzy Kloppa nie było innej możliwości, ten tytuł był im pisany.

Wspominałem wcześniej o zmianie w mentalności, jaką wprowadził niemiecki trener – w tej kampanii szczególnie było ją widać. Jordan Henderson był prawdziwym, charyzmatycznym liderem, a praktycznie wszyscy piłkarze Live zostawiali na boisku swoje serducho. Bardzo często wygrywali mecze jedną bramką, zdobywając ją w końcowej fazie meczu. Było tak w meczu z Sheffield (70’ Wijnaldum), w remisowym pojedynku z United punkt ratował Lallana (gol w 85’), a przeciwko Tottenhamowi w ostatnim kwadransie trafiał Salah (75’ minuta). Natomiast prawdziwym thrillerem były batalie z Leicester (Milner z karnego na 2:1, doliczony czas gry) oraz Aston Villą (Robertson 87’, Mane doliczony czas gry, końcowy rezultat – 2:1). Warto zauważyć, że wszystkie te mecze odbywały się niemalże po sobie, w początkowej fazie sezonu. To jak bardzo zdeterminowani i głodni punktów byli piłkarze The Reds jest naprawdę niesamowite.

Ten sezon naprawdę był ich

Po 27 ligowych kolejkach w północnym Londynie zaczynało się robić gorąco. Nie ze względu na ekscytacje kibiców z powodu świetnych wyników, powodem było coraz bardziej zagrożone osiągnięcie Kanonierów. W sezonie 03/04 przebrnęli przez sezon bez ani jednej porażki. Drogą niezwyciężonego Arsenalu coraz śmielej podążał Liverpool, którego bilans przed 28 serią gier wynosił 26(!) zwycięstw i zaledwie jeden remis. To już był po prostu kosmos. Losy tytułu właściwie zostały już przesądzone, bowiem każdy wiedział, że nie ma opcji, aby Klopp i spółka to zmarnowali. Zatem kolejnym celem był atak na powtórzenie wyczynu Londyńczyków.

Atak spalił na panewce, po szokującej porażce z Watfordem (0:3), a później wybuchła epidemia koronawirusa. W Internecie nieco się podśmiechiwano, że sezon zostanie anulowany, a Live znowu zostanie z niczym. Tak się oczywiście nie stało, kampanię wznowiono, a The Reds właściwie musieli tylko dopiąć formalności. Wyręczyła ich Chelsea, która pokonała Manchester City (2:1) i pierwszy tytuł Liverpoolu w erze Premier League stał się faktem.

Oprócz historycznego triumfu w angielskiej elicie, The Reds swój genialny sezon wzbogacili o kilka ciekawych rekordów.

- Największa przewaga punktowa w Premier League – 25 punktów

- Najwięcej domowych zwycięstw z rzędu – 24

- Najwcześniejsze zapewnienie sobie tytułu – 7 meczów przed końcem sezonu

- Najszybsze 30 zwycięstw – Liverpool potrzebował do tego 34 spotkania

- Najszybsze zwycięstwo nad wszystkimi rywalami – Liverpool wygrał z każdym zespołem (pierwszy raz w swojej historii) już po 24 kolejkach

- Najwięcej punktów po 21 kolejkach (top 5 lig w Europie) – 61 (79 po kolejnych 6 meczach)

30 lat oczekiwań, wielokrotne powtarzanie: „Ten sezon będzie nasz”, wielkie nadzieje, wielkie rozczarowania. Wszystko dobiegło wczoraj końca, kiedy Jordan Henderson uniósł w górę upragniony puchar. Liverpool bez dwóch zdań na niego zasłużył, a przede wszystkim zasłużyli jego kibice.


Avatar
Data publikacji: 23 lipca 2020, 7:00
Zobacz również

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.