Potknięcia gigantów, pokazy katastrofalnej gry obronnej i hokejowe rezultaty – podsumowanie 4. kolejki Premier League

Aston Villa

Zdjęcie: Premier League.com

Premier League nie przestaje zaskakiwać swoich kibiców. Jej czwarta seria gier była po prostu kompletna. Oglądaliśmy w niej piękny, skuteczny futbol, ale oglądaliśmy również pokazy bezradności, czy nawet niedorzeczności. Było jeszcze więcej goli, a co najciekawsze – były niepojęte wręcz rezultaty.

O rany, od czego tu zacząć? Zdaje się, że emocje po weekendzie z ligą angielską jeszcze nie do końca opadły. Wczorajsza niedziela była bowiem naprawdę intensywna. Niech świadczy o tym fakt, że w zaledwie dwóch, ostatnich tego dnia meczach, obejrzeliśmy aż 16 goli. Zdarza się, że tyle bramek nie oglądamy przez przekrój całej kolejki, a tu proszę, taka niedzielna, dość mocno ofensywna niespodzianka. Z resztą, w sobotę wcale nie było gorzej. Łącznie w czwartej serii gier Premier League obejrzeliśmy 41 trafień, czyli o 4 więcej niż tydzień temu. Średnia wynosząca prawie 4 gole na mecz została zatem zachowana. Jest to wynik, którego chyba nikt się nie spodziewał, szczególnie podkreśla to statystyka expected golas (xG – spodziewane bramki). Według niej, mogliśmy liczyć na 109 zdobyczy bramkowych. Natomiast obejrzeliśmy 154 trafienia, czyli aż o 45 więcej. Na angielskich boiskach dzieją się rzeczy po prostu niesamowite, a oto, co wydarzyło się w 4. kolejce.

Gdy atak zaniemoże, obrona pomoże (Chelsea vs Crystal Palace)

Na inaugurację minionego weekendu, Premier League uraczyła nas derbami Londynu. Może nie tymi najbardziej prestiżowymi, ale jednak derby zawsze jakieś emocje wywołują. Na Stamford Bridge przyjechało bowiem Crystal Palace. Ekipa Roya Hodgsona nie była zbyt chętna do grania otwartego futbolu. Pierwsza połowa minęła pod znakiem głębokiej defensywy Orłów i dosłownego walenia głową w mur piłkarzy Chelsea, którzy wymieniali setki podań po obwodzie boiska, a ich procent posiadania piłki wynosił około 80. Zdało się to na niewiele, bo wynik pozostawał bezbramkowy.

Sprawy w swoje ręce musieli wziąć obrońcy. Najpierw Ben Chilwell trafił do siatki gości, a później asystował przy świetnej główce Kurta Zoumy. Trend do masowego dyktowania rzutów karnych został zachowany, bowiem w końcowej fazie spotkania zobaczyliśmy dwie „11”. Dwa razy celnie uderzył Jorginho i ekipa Franka Lamparda mogła cieszyć się z przekonującego zwycięstwa, które potęgowało zachowanie czystego konta. Defensywa The Blues przez całe spotkanie spisywała się nienagannie, a wspomniany wcześniej Chilwell został wybrany zawodnikiem meczu. Kibice sympatyzujący z klubem z zachodniego Londynu chyba mogą przenieść swój niepokój z formacji obronnej na atakującą. W końcu bez gola w Premier League pozostaje Timo Werner, a z 10 wszystkich trafień zaledwie 2 zostały zdobyte przez zawodników stricte ofensywnych.

Pod batutą Jamesa po kolejne 3 punkty (Everton vs Brighton)

Wiecie jaki jest synonim „strzału w 10”? Transfer Jamesa Rodrigueza do The Toffees. Kolumbijczyk od samego początku zachwyca na angielskich boiskach. Zajmuje 2. miejsce w rankingu stworzenia największej ilości groźnych szans. Strzelił 3 gole i zanotował 2 asysty. Imponuje dokładnością, techniką oraz fantastycznym przeglądem pola. Do Evertonu Carlo Ancelottiego pasuje po prostu jak ulał. Do niepokonanego Evertonu Carlo Ancelottiego warto dodać, bowiem jego ekipa odniosła czwarte zwycięstwo z rzędu.

W zapowiedzi do 4. kolejki Premier League stwierdziłem, że mecz Evertonu z Brightonem będzie ciekawym widowiskiem w kontekście sportowym i dokładnie tak było. Ci drudzy po raz kolejny udowodnili, że w ich meczach pada spora ilość bramek – tym razem przebili swój rekord z tego sezonu, bo goli było 6. Wynik spotkania otworzył niezawodny Calvert-Lewin. Angielski snajper od wodzą Ancelottiego stał się chyba kimś pokroju Andriya Shevchenki za najlepszych lat. Wyrównał Maupey po sporym błędzie Pickforda, a później było już tylko James Rodriguez show – asysta i 2 trafienia. Jakby tego było mało, w samej końcówce zobaczyliśmy jeszcze jeden celny strzał, tym razem autorstwa Yvesa Bissoumy. Uderzenie z około 20 metra stanowiło ozdobę i tak świetnego meczu.

Mecz szybki i wściekły (Leeds vs Manchester City)

Apetyty przed tym pojedynkiem były szczególnie ostre. Po pierwsze, było to starcie dwóch wielkich taktyków, a zarazem starych znajomych: Bielsy i oczywiście Guardioli. Po drugie, prowadzone przez nich ekipy grają szybką, ofensywną piłkę, która może się podobać. Mały smaczek od siebie dodał też Andrzej Twarowski. Podczas komentowania rozgrywanych wcześniej derbów Londynu powiedział, że według Patricka Bamforda ­– zawodnika Leeds, z którym wcześniej się komunikował – możemy spodziewać się rezultatu 5:5.

Worek z bramkami co prawda nie został rozwiązany, jednak sam mecz był szybki i niezwykle otwarty – szczególnie w drugiej połowie. Na początku spotkania Leeds zdawało się być trochę onieśmielone, co wykorzystał Sterling. W drugiej połowie, piłkarze grali do dwóch bramek –  ledwo zakończyła się akcja City, a już pod pole karne szarżowali zawodnicy beniaminka. W końcu wyrównał Rodrigo Moreno, a podopieczni Bielsy do samego końca walczyli o komplet punktów w starciu z wicemistrzem Anglii. Zakończyło się ono jednak podziałem punktów (1:1), z czego żadna ze stron chyba nie była zadowolona. Natomiast zadowoleni mogli być ci, którzy włączyli ten mecz. 35 strzałów, akcja za akcję, no i bardzo przyzwoity występ Mateusza Klicha.

Czerwone Diabły na kolanach (Manchester United vs Tottenham)

Przechodzimy do prawdziwego crème de la crème 4. kolejki Premier League. Niewątpliwym hitem był mecz pomiędzy Manchesterem United, a Tottenhamem. W końcu to kluby ze ścisłej czołówki, a dodatkowego smaczku dodawał powrót Jose Mourinho na Old Trafford. Portugalczyk chyba nawet nie śnił, że jego podopieczni upokorzą podopiecznych Solskjaera aż 6:1.

Ktoś, kto postawił pieniądze na taki rezultat, zastanawia się pewnie, czy kupić sobie teraz Lamborghini, czy też Ferrari. Bukmacherzy bowiem dawali większe szanse na komplet punktów gospodarzom, z kolei goście – trapieni drobnymi urazami i napiętym terminarzem – mieli je nieco mniejsze. No ale kiedy opiera się blok defensywny na Harrym Maguirze, te szanse potrafią się nieco wyrównać. Piętnuje tutaj najdroższego obrońcę świata, a zarazem kapitana Manchesteru United, bo tak katastrofalnego występu w koszulce tego klubu nie widziałem od dawna. Oczywiście, jeśli mowa o formacji defensywnej. Kiedyś klub z Old Trafford miał tam jeden z najlepszych duetów w historii Premier League (Vidić, Ferdinand). Później było gorzej, bo grał np. Jones i Smalling, ale nawet oni grali na lepszym poziomie, niż ostatnimi czasy były piłkarz Leicester.

Mecz zaczął się dobrze dla ekipy z  Manchesteru, bo już na samym początku meczu rzut karny wykorzystał Bruno. No i to chyba byłoby na tyle, jeśli chodzi o dobry występ United. Parę minut później było już 1:1, nieszczęsny Maguire pogubił się w polu karnym, powalił kolegę z drużyny, a gapiostwo defensorów wykorzystał Tanguy Ndombele. No to lecimy kilka minut w przód, no i co? Znowu w głównej roli najdroższy obrońca świata. Po jego faulu przytomnie zachował się Kane, wypuścił Sona prostopadłym podaniem, a Koreańczyk „setki” nie zmarnował. Gdzie był kapitan United? Dobre pytanie. Z kolei przy bramce na 4:1 piłka po stosunkowo łatwym do zatrzymania dośrodkowaniu przeleciała między jego nogami. Ledwo skończyło się pierwszych 45 minut, a w jego ogródku już były wrzucone trzy kamyczki.

W drugiej połowie Tottenham strzelił jeszcze 2 gole, czym po prostu skompromitował gospodarzy. Całej winy jednak nie można zrzucać na Maguire’a, bo tak naprawdę katastrofalny występ zaliczył każdy piłkarz w czerwonej koszulce, z wyrzuconym z boiska Martialem włącznie. Zdegustowany poziomem gry w pomeczowym studio stacji Sky Sports był Patrice Evra. Francuz ośmielił się powiedzieć, że nikt z obecnych zawodników nie zasługuje na grę dla tego klubu. Z kolei to na co zasłużyli, to po prostu plaskacz w twarz. Obstawiam, że Roy Keane chętnie kilka takowych w szatni Czerwonych Diabłów by wymierzył.

Mistrzu Anglii, co się stało? (Aston Villa vs Liverpool)

Jak się okazało kilka godzin później od kompromitacji United, nie było to największe upokorzenie tego dnia. Zastanówmy się – skoro pisałem, że w przypadku wytypowania dokładnego wyniku meczu z Tottenhamem, ktoś wygrałby sumę pozwalającą na zakup Ferrari, czy też Lamborghini, na co mogłaby sobie pozwolić osoba, która obstawiłaby, iż w starciu z Aston Villą, Liverpool straci aż 7 goli? Na jacht Romana Abramowicza?

No dobrze, ale już bez żartów. Wystarczającym żartem był wczorajszy występ Liverpoolu. W końcu przepotężny mistrz Anglii, jedna z najlepszych drużyn w Europie, śrubująca rekordy Premier League, przegrała z cudem utrzymaną w elicie ligi angielskiej Aston Villą 2:7. To brzmi po prostu nieprawdopodobnie.

Katastrofa zaczęła się już chyba na długo przed rozpoczęciem meczu, gdy okazało się, że koronawirusem zarażony jest Thiago, Sadio Mane, a z gry wypadnie też Alisson. Nie wiem, czy te wiadomości aż tak zdołowały piłkarzy Kloppa, ale sprawiali wrażenie, jakby zostawili głowy gdzieś zupełnie indziej. Armagedon rozpoczął rezerwowy bramkarz – Adrian. Jego niedokładne wznowienie gry wykorzystał Ollie Watkins. Później jakby obrońcy The Reds kompletnie zapomnieli jak się gra w piłkę. Dwukrotnie jeszcze strzelał młody Anglik, warto dodać, że były to jego pierwsze gole w premier League. Przed przerwą bramkę dorzucił John McGinn, a w międzyczasie trafił jedyny jasny punkt mistrza Anglii – Mohamed Salah. Do przerwy było zatem 4:1. W drugiej połowie brylował Jack Grealish, „setki” marnował Watkins, a Liverpool pozostawał żenująco słaby. Skończyło się na pogromie, na upokorzeniu i na wielu memach.

Bohater kolejki: Ollie Watkins

Pierwsze gole w Premier League i od razu hat-trick. Lewa noga, prawa noga, głowa. Zatem hat-trick klasyczny, w dodatku przeciwko Mistrzowi Anglii, co więcej w wygranym 7:2 meczu. Czy trzeba dopowiadać coś więcej?

Antybohater kolejki: Defensywa Liverpoolu

To zabawne, że tydzień temu ów niechlubny tytuł otrzymała defensywa wicemistrza Anglii, a teraz wędruje na ręce obrońców aktualnego mistrza. Coś chyba gra obronna gigantom w tym sezonie się nie klei, co potwierdza chociażby mój drugi wybór z tego tygodnia, czyli Harry Maguire. Ostatecznie „wygrywają” The Reds – grali nie z Tottenhamem, a drużyną walczącą w poprzednim sezonie o utrzymanie, a poza tym, grali bez osłabień w trakcie meczu. Trent, Robbo, Virgil, Joe – tragiczny występ panowie, do szybkiego zapomnienia.

Bramka kolejki: Yves Bissouma vs Everton

Tak jak wspominałem przy meczu Evertonu z Brigtonem. Świetne trafienie na ozdobę świetnego meczu. Trochę na otarcie łez dla Mew, no ale gol, to gol!

Przed nami przerwa w rozgrywkach związana z obowiązkami reprezentacyjnymi. Na angielskie boiska z powrotem zawitamy 17 października.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.


x