fot.
Udostępnij:

Czarne chmury nad „Czerwonymi”

Zdobywając wicemistrzostwo Anglii w poprzednim sezonie Liverpool awansował do Ligi Mistrzów, wracając tym samym do tych prestiżowych rozgrywek po czterech latach przerwy. Niestety, tegoroczna przygoda „The Reds” z Champions League trwała krótko, bo zaledwie 6 meczów. Nie wiadomo, kiedy będą oni mieli następną okazję występów w europejskiej elicie, bowiem w Premier League drużynie z miasta Beatlesów również nie wiedzie się najlepiej. Zatem co dalej z angielskim gigantem?

Jest 8 grudnia 2004 roku. W szóstej kolejce Ligi Mistrzów ma miejsce bezpośredni pojedynek o drugie miejsce w grupie A. Na Anfield Liverpool podejmuje Olympiakos Pireus. Po pięciu kolejkach liderem grupy jest AS Monaco. „The Reds” są na trzecim miejscu i do Greków tracą trzy punkty. W pierwszym meczu tych drużyn w Pireusie gospodarze wygrali 1:0. Sytuacja jest zatem jasna i klarowna: Liverpool do awansu potrzebuje dwubramkowego zwycięstwa.
Po pierwszej połowie przegrywa jednak 0:1 po bramce Rivaldo. Na samym początku drugiej odsłony sygnał do odrabiania strat daje Florent Sinama-Pongolle, który doprowadza do remisu. To wciąż za mało do awansu. Końcówka należy jednak do gospodarzy. W ostatnich dziesięciu minutach zdobywają dwie bramki. Najpierw Neil Mellor wyprowadza swój zespół na prowadzenie, a następnie Steven Gerrard ustala wynik, pieczętując awans do fazy pucharowej. Później jest już tylko lepiej. Wyższość podopiecznych Rafy Beniteza muszą uznać kolejno: Bayer Leverkusen, Juventus Turyn, Chelsea i wreszcie AC Milan w pamiętnym finale w Stambule.

Niemal równo dekadę po wspomnianym meczu z Olympiakosem, 9 grudnia 2014 roku Liverpool znów gra o życie. Tym razem przeciwnikiem jest szwajcarski FC Basel, któremu angielskie drużyny wyjątkowo pasują (więcej o patencie Szwajcarów na kluby z Anglii TUTAJ). W pierwszym meczu obu drużyn, rozegranym w Bazylei, mistrzowie Szwajcarii zwyciężyli 1:0. Fani „The Reds” zapewne doszukują się analogii do zdarzeń sprzed dziesięciu lat. Powodów do optymizmu nie ma jednak zbyt wiele. Podopieczni Brendana Rodgersa, delikatnie mówiąc, nie zachwycają. W pięciu dotychczasowych meczach Ligi Mistrzów zgromadzili zaledwie cztery punkty. W Premier League zajmują odległe 9. miejsce ze stratą piętnastu oczek do prowadzącej Chelsea. Kibice wierzą jednak, że zły los się odwróci. Do przerwy niewiele na to wskazuje, gdyż gospodarze przegrywają z Basel 0:1 (czy czegoś Wam to nie przypomina?). W 81. minucie nadzieję przywraca Gerrard, ale na więcej już piłkarzy Liverpoolu nie stać i w kiepskim stylu żegnają się z Champions League (opis wczorajszego meczu Liverpool – Basel TUTAJ).

Co jest zatem przyczyną niepowodzeń Liverpoolu? Trudno jednoznacznie stwierdzić. Wielu wskazuje osobę trenera, ale przecież to pod wodzą Rodgersa „The Reds” zachwycali w poprzednim sezonie, kończąc ligowe rozgrywki na drugim miejscu. Być może kluczowe okazały się transfery dokonane przed sezonem. Do zespołu dołączyli m.in. Adam Lallana, Dejan Lovren, Lazar Marković, Ricky Lambert, Javier Manquillo, Emre Can czy Alberto Moreno. Po stronie strat można tak naprawdę zapisać tylko jedno, ale za to bardzo ważne nazwisko – Luis Suarez. Odejście Urugwajczyka miało niewątpliwie ogromny wpływ na poczynania drużyny. Na domiar złego, na początku sezonu poważnej kontuzji doznał Daniel Sturridge. Zespół został pozbawiony zatem dwóch przednich zębów – siekaczy (jakkolwiek dziwnie to nie zabrzmi w odniesieniu akurat do Suareza), które dziurawiły niemal każdą defensywę, z jaką się spotkały. Za dowód niech posłużą, tradycyjnie, liczby i statystyki. Duet Suarez – Sturridge zdobył w minionym sezonie łącznie 52 bramki, a obaj piłkarze zajęli dwa pierwsze miejsca w klasyfikacji strzelców Premier League. Takich zawodników niełatwo zastąpić. Zarówno wspomniany Lambert, jak i ściągnięty po kontuzji Sturridge’a Mario Balotelli nie spełniają pokładanych w nich oczekiwań.
O ile nieporadność w ataku można tłumaczyć stratą dwóch kluczowych dla całej układanki elementów, o tyle dla słabej postawy w defensywie trudno znaleźć wytłumaczenie.  Już w poprzednim sezonie nie wyglądało to najlepiej, co widać po wysokich wynikach spotkań chociażby ze Stoke (5:3), Cardiff (6:3) czy Crystal Palace (3:3). Dopóki jednak drużyna wygrywała, wszelkie braki były słabiej zauważalne. Dziś trudno dopatrzyć się jakichkolwiek pozytywów w grze obronnej LFC.

Pomimo odpadnięcia z Ligi Mistrzów ten sezon jest jeszcze do uratowania. Liverpool pozostaje w grze o Puchar Anglii, strata w ligowej tabeli do miejsca dającego przepustkę do Ligi Mistrzów jest wciąż do odrobienia, a na wiosnę drużynę czekają jeszcze występy w Lidze Europy. Nie ulega jednak wątpliwości, że zespół znajduje się w dołku i ktoś musi go z niego wyciągnąć. Czy będzie to nowy trener? W angielskich mediach coraz częściej spekuluje się o możliwym odejściu Brendana Rodgersa. Niezależnie od tego, czy z Rodgersem, czy z innym szkoleniowcem na ławce, życzę kibicom „The Reds”, aby ich drużyna wróciła do dyspozycji sprzed dziesięciu lat, bądź przynajmniej sprzed roku, gdyż tak wielki klub jak Liverpool po prostu na to zasługuje.

Jakub Piątkowski

foto: independent.ie


Avatar
Data publikacji: 10 grudnia 2014, 15:45
Zobacz również