Jak narodziła się legenda – czyli 36. tytuł Juventusu!

Juventus

LaPresse

Wczorajszego wieczoru Juventus sięgnął po 36. Scudetto w swojej historii, a dziewiąte z rzędu. Kolejny tytuł na krajowym podwórku o ekscytację już nie przyprawia. Włoski hegemon bije rekordy, choć na swoją legendę pracował latami.

W trzeciej dekadzie XX wieku Turyn znacząco rozrósł się za sprawą emigracji sporej części ludności z południa kraju. Napływ populacji w celach zarobkowych miał również przełożenie na futbol. Ludzie, którzy przenieśli się do Turynu mimo swoich więzi z lokalnym klubem, zaczęli baczniej obserwować poczynania lokalnego Juventusu. Wracając w rodzinne strony, swoją kiełkującą pasję zaszczepiali w osobach nie przywiązanych do żadnych barw klubowych. Ci w chęci podpatrywania swoich piłkarskich idoli siłą rzeczy kibicowali również samej drużynie. Juve znacząco skorzystało na fali emigracji, która nie tylko spopularyzowała klub w kraju, ale również wpłynęła na status europejski.

Wielki Juventus Agnelliego i Carcano

Wydawało się, że w Piemoncie wszyscy zapomnieli już o biednym Torino, kierując swoją uwagę w stronę bogatszego Juventusu. Ten wspierany przez przedsiębiorców i biznesmenów przemysłowych siłą rzeczy przyciągał uwagę społeczności. Edoardo Agnelli, ówczesny prezydent klubu sprawił, że “Bianconeri” nie mieli sobie równych. W pierwszej połowie lat 30 w kraju huczało o imporcie argentyńskich gwiazd futbolu. Takie postacie jak Giovanni Ferrari, Virginio Rosetta, czy Gianpiero Combi wsparły wiodące postacie latynoskiej piłki. Gdy Raimundo Orsi, Luis Monti oraz Renato Cesarini trafili do Turynu, stali się kluczem do sportowych sukcesów klubu. W dużej mierze to dzięki nim zespół Carlo Carcano sięgnął po pięć kolejnych tytułów Mistrza Włoch. Juventus zaczął stanowić siłę nie tylko w piłce klubowej, ale również i reprezentacyjnej. W 1934 roku za sprawą naturalizowanych obywateli, którzy stanowili kręgosłup reprezentacji, Włosi triumfowali podczas drugiej edycji mistrzostw świata.

Juventus
Wltimouomo

Wielkie Juve Carcano stało się ewenementem na skalę europejską. Symbioza, którą stworzył włoski szkoleniowiec, dziś uznawana jest za jedną z najlepszych drużyn początku XX wieku. Niemniej jednak i ta w końcu musiała dobiec końca. W sezonie 1934/35 z zespołu odszedł Combi, a nasycony Juventus z trudem radził sobie na ligowym podwórku. Zimą dość niespodziewanie zwolniono Carcano, powołując się na sprawy osobiste. W rzeczywistości włoskiego trenera odsunięto od klubu z powodu jego orientacji seksualnej. Ta miała wpływać negatywnie na zespół i doprowadzać do kłopotliwych sytuacji w szatni. Latem 1935 roku tragicznie zginął Edoardo Agnelli, gdy podczas lotu hydroplanem maszyna rozbiła się i spadła do morza. Choć chwilę wcześniej Juventus po raz piąty z rzędu zdobył Scudetto, tak było to ostatnie mistrzostwo kraju aż do 1950 roku.

John Charles – Walijczyk, który podbił Turyn

W 1957 roku dziewięciokrotny mistrz Włoch, chcąc powiększyć swoją gablotę z pucharami, ściągnął do siebie walijską gwiazdę – Johna Charlesa. Zawodnik nadzwyczaj szanowany w północnej części Anglii żegnany był przez tłumy. W tym przez Sir Alexa Fergusona, Denisa Lawa, czy samego Sir Bobby’ego Charltona. Przez osiem lat zdobył dla Leeds 150 bramek. Choć sam w ciągu kilku lat był kuszony ofertami największych europejskich klubów, tak skrzętnie odrzucał każdą. Jesienią 1956 roku w wyniku pożaru Leeds musiało zacisnąć pas, szukając oszczędności w płacach zawodniczych. Tę sytuację wykorzystał Juventus. Latem za 110 milionów włoskich lirów (~65 tysięcy funtów) Charles przeniósł się do Włoch.

Umberto Agnelli, syn tragicznie zmarłego Edoardo zadbał, aby Walijczyka potraktowano szczególnie, jak największą gwiazdę. 26-latkowi zabukowano do Turynu lot pierwszą klasą, a na miejscu czekał już nowy, sportowy Fiat. Wszyscy już wiedzieli, że Juventus pragnie dziesiątego mistrzostwa w najbliższym sezonie. Nadzieje były spore, ale zaskoczenie, które ogarnęło jego klubowych partnerów i boiskowych rywali jeszcze większe. Charles na murawie zawsze zachowywał klasę. Bez względu na brutalność przeciwnika, czy wynik meczu. Gdy rywal celowo atakował – on przepraszał. Nigdy nie grał na czas, a nierzadko w ramach zasad fair-play przerywał akcję swojej drużyny. Włoscy kibice nadali mu przydomek “II Gigante Buono”, czyli “Łagodny Olbczym”.

John Charles - JuvePoland
1958 r. – PA Images

– Powiedziałem mu – nie musisz grać agresywnie, aby wygrać piłkę w powietrzu. Wystarczy, że skoczysz, trzymając szeroko ramiona. To wystarczy. A jeśli to zrobisz, to zawsze zdobędziemy punkty – on skinął głową, żeby mnie uszczęśliwić, po czym wrócił na boisko i zachowywał się dokładnie tak jak poprzednio – mówił o Walijczyku jego kolega z zespołu, Giampiero Boniperti. Nietypowe podejście Walijczyka nie wpływało jednak negatywnie na wyniki klubu. Juventus w sezonie 1957/58 sięgnął po Scudetto, a Charles skończył sezon z 28 bramkami na koncie. Na początku lat 60 wartość “Il Gigante Buono” wynosiła dwukrotność kwoty, którą zapłacił za niego Juventus.

John Charles dał Juve jeszcze dwa tytuły Mistrza Włoch i dwa krajowe puchary. W europejskich rozgrywkach nie udało mu się sięgnąć po złoto, choć w 1962 roku walczyli jak równy z równym w ćwierćfinale z Realem Madryt. Odszedł w chwale, choć nigdy o nim nie zapomniano. Wiele lat później Charlesa okrzyknięto najwybitniejszym zagranicznym piłkarzem w historii klubu.

Na podbój Europy!

W 1973 roku 31-letni Dino Zoff poprowadził “Bianconerich” do 15. mistrzostwa kraju. Dziewięć lat później Juventus miał już ich na koncie 20, stając się jedynym klubem z dwoma gwiazdkami (każda gwiazdka za 10 mistrzostw – przyp. red.) nad herbem. Brakowało najważniejszego trofeum w Europie. Co prawda w sezonie 1976/1977 Juventus, pokonując Athletic Bilbao, zgarnął Puchar UEFA (dzisiejszą Ligę Europy – przyp.red.), tak Pucharu Europy wciąż nie było.

Dotychczas do finału dochodzili dwukrotnie – w 1973 i 1983 roku. Zarówno w starciu z Ajaksem Amsterdam, jak i Hamburgiem przegrali nieznacznie. Porażka z niemieckim klubem była jedyną, jakiej doświadczyli w sezonie 1982/83 na arenie międzynarodowej. Choć Juventusowi zarzucano zbyt dużą multi-narodowość, to w podstawowej jedenastce wówczas grało aż dziewięciu Włochów, Zbigniew Boniek i trzykrotny laureat Złotej Piłki – Michael Platini.

Na upragniony sukces poczekali do 1985 roku. W lidze swoje szanse na kolejny tytuł pogrzebali dosyć wcześnie, jednak w rozgrywkach europejskich szli jak burza. W finale czekał na nich Liverpool. Wydarzenia z tego wieczoru przyćmiły jednak obraz nowych mistrzów Europy. Przed starciem finałowym na stadionie Heysel doszło do zamieszek między kibicami obu drużyn. Angielscy fani przedarli się przez ogrodzenie i zaatakowali kibiców Juventusu. Ci zaczęli uciekać, tratując się nawzajem. Śmierć poniosło 39 osób. Pod naciskiem władz UEFA mecz jednak rozegrano. Juventus Trapattoniego po bramce Platiniego pokonał Anglików, zgarniając Puchar Europy.

W 1996 roku Juve powtórzyło ten wynik, pokonując w finale Ligi Mistrzów na stadionie w Rzymie Ajax Amsterdam.

Złota era i 36. Scudetto w gablocie

W sezonie 2013/14 Juventus zasilił swój pucharowy dorobek o 30. ligowy tytuł. W kraju nie mieli sobie równych, zdobywając 102 punkty i wyprzedzając drugą AS Romę o 17 oczek. Dla Antonio Conte, czyli ówczesnego sternika było to już trzecie mistrzostwo ligi. Każde z nich zdobywał niezmiennie od sezonu 2011/12. Włoski szkoleniowiec objął zespół, który potrzebował odbudowy i udowodnił, że warto było na niego postawić. To on stworzył giganta, dla którego Europa stała otworem. Jego system 3-5-2, choć chwalono w meczach ligowych, tak uznawano za słabość w spotkaniach pucharowych. Conte nasycony sukcesami, opuścił Turyn w 2014 roku na rzecz kadry narodowej. Jego posadę przejął Massimiliano Allegri, który początkowo nie spotkał się z dość entuzjastycznym podejściem kibiców. Wówczas 46-letni szkoleniowiec kontynuował ligową hegemonię, inkasując kolejne puchary w tym pięciokrotnie Scudetto.

W ubiegłym sezonie w miejsce zmęczonego Allegriego przybył Maurizio Sarri. W Turynie nikt już nie myślał o kolejnym ligowym złocie. “Bianconeri” czekali na Ligę Mistrzów. Nie udało się w finałowym starciu z FC Barceloną w sezonie 2014/15, nie udało się z Realem Madryt dwa lata później. Tym razem miało być inaczej. I choć nadzieja wciąż żyje, to na rezultat będziemy musieli jeszcze trochę poczekać. Po wczorajszym meczu z Sampdorią Juventus raz jeszcze zrobił to, do czego przyzwyczajał nas latami.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.


x